Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/269

Ta strona została przepisana.

Gdy mistrz to czytał zwitek, to szedł w stronę,
A goście byli nieco zadziwieni,
Sięgając myślą w list i za zasłonę.

Po chwili wszakże dawny spokój wrócił,
Z nim przedmiot dawny czuć się dał w rozmowie,
Więc mistrz, ująwszy prawy płaszcza koniec,
Na ramię lewe układnie zarzucił,
Jak człowiek ufny, że dotrzyma w słowie,
Gdy nagle głośniej obwołano: «Goniec!».
Gońcem tym liktor był z cesarskiej świty,
Dzierżący kartę, pisaną czerwono[1],
Stając, jak dobrze z marmuru wyryty
Mars lub gladjator z zwycięską koroną,
Tak, iż pomiędzy goście cisza wiała,
Gdy Artemidor brał list, chyląc czoło.
Florus sam jeden poszepnąć chciał «Chwała»,
Lecz usta przyciął, patrząc naokoło;
A Aleksandra syn te rzeczy ważył
Jawnie, zaś jawniej o odejściu marzył.


XVI.

Noc była — księżyc w przysionek otwarty
Szerokie składał promienie, jak karty
Księgi, z głęboką uwagą czytanéj.
Cienie dwa wielkie, ucznia i rabbiego,
Z podłogi czołgać zdały się na ściany,
Wśród takiej ciszy, w której i niczego
Zląkłby się człowiek, taką zdjęty ciszą,
Gdy, że już koniec brzmień, myśli się słyszą.
Ta zaś, acz próżna, łamać się zdawała
Sama, na pewne akordy i spadki
Rwąc się, i ducha ruch wywoływała
Na słowo jakiejś sfinksowej zagadki.
W przerwach tych uczeń mistrza śledził oko,
Poprawiał lampę lub wzdychał głęboko.
Mag po fenicku mówił do Barchoba,
Który, w podróżne zawity odzienie,
U nóg mu siedział i, ramiona oba
Ku piersiom zgięte mając, tkwił wejrzenie
W każdy ruch wargi starca, w oka mgnienie.
«Przejezdną kartę i na statek prawo
Wnijścia z cesarskiej woli się otrzyma.
Jedziesz» tu Barchob błysnął okiem łzawo,
Co mag zoczywszy, dodał: «Tego niéma
Z postacią?» «Niema!» Barchob mu odpowie,
Stwierdzając krymkę podróżną na głowie,
A potem lampy światełko czerwone
Krzepił strącaniem popiołu na stronę.
Więc mag znów rytmem, jaki się używa,
By czas przeczekać natrętny długością,
Mówił:

«Ten i ów rodzi się, a bywa:
Ci duchem, tamci zbliżeni są kością,
A tamci głosu dźwiękiem, a ci mieniem,
A owi jeszcze głębszą wzajemnością
Bytów i onych spowinowaceniem.
Zastępy z tego ciągle sprawowane
Że urastają w to, co Grek nazywa
Dramą, — prawdziwe rzeczy to i znane.
Lecz jest szczęśliwa rzecz, jest nieszczęśliwa!»
Tu westchnął, palcem poruszył siwiznę,
Tak ciągnąc dalej:

«Drama też a drama —
Grek, a Rzymianin, a Żyd — nie taż sama.
Zobaczysz jeszcze, będziesz miał ojczyznę
W dłoni. Ja może skończyłem nad tobą».
Tu Barchob czoło skłonił:

«Mnie zostanie,
Jak z wizerunkiem twym, zostać z osobą,
Której odbyło się w przyszłość skonanie,
Gdy ty siedm skrzydeł uniesiesz ode mnie;
Bo może jesteś ów, może — to chyba
Sprawdzi mąż, który wszystkie odgadł ciemnie,
I, żem nie zmylił się, powie Akiba[2].
Wtedy — »

Tu porwał Barchoba za ramię,
Ale mu w czoło wzierał tak głęboko,
Jakby pisane tam dopatrzył znamię.
I spotkał się mistrz z uczniem oko w oko,
Milcząc —————————

Gdy nagle po płaskich kamieniach
Podwórza szybkie zabrzmiało stąpanie,
Rosnąc, a dalej i w przysionku cieniach
Mąż się pojawił nienadspodziewanie.
Był to bynajmniej posłannik ów z miasta,
Lecz — o dziw! — był to Barchob, Barchob drugi,
Tak samo wiotki, ni mąż ni niewiasta,
Młodzian, a z czołem pooranem w smugi.
Też same oczy różowo-płomienne,
Znużone zwierzchu i niby półsenne,
Wewnątrz orlemu podobne wzrokowi.
Taż sama młodość, sztucznie starta wiekiem
Skłamanym. Obraz takowy widzowi
Zdawał się dwoić tym samym człowiekiem.

  1. Imperatorowie czerwonym atramentem pisywali. (P. P.).
  2. Akiba, współczesny wielki mędrzec i rabbi żydowski. (P. P.).