Gdy mistrz to czytał zwitek, to szedł w stronę,
A goście byli nieco zadziwieni,
Sięgając myślą w list i za zasłonę.
Po chwili wszakże dawny spokój wrócił,
Z nim przedmiot dawny czuć się dał w rozmowie,
Więc mistrz, ująwszy prawy płaszcza koniec,
Na ramię lewe układnie zarzucił,
Jak człowiek ufny, że dotrzyma w słowie,
Gdy nagle głośniej obwołano: «Goniec!».
Gońcem tym liktor był z cesarskiej świty,
Dzierżący kartę, pisaną czerwono[1],
Stając, jak dobrze z marmuru wyryty
Mars lub gladjator z zwycięską koroną,
Tak, iż pomiędzy goście cisza wiała,
Gdy Artemidor brał list, chyląc czoło.
Florus sam jeden poszepnąć chciał «Chwała»,
Lecz usta przyciął, patrząc naokoło;
A Aleksandra syn te rzeczy ważył
Jawnie, zaś jawniej o odejściu marzył.
Noc była — księżyc w przysionek otwarty
Szerokie składał promienie, jak karty
Księgi, z głęboką uwagą czytanéj.
Cienie dwa wielkie, ucznia i rabbiego,
Z podłogi czołgać zdały się na ściany,
Wśród takiej ciszy, w której i niczego
Zląkłby się człowiek, taką zdjęty ciszą,
Gdy, że już koniec brzmień, myśli się słyszą.
Ta zaś, acz próżna, łamać się zdawała
Sama, na pewne akordy i spadki
Rwąc się, i ducha ruch wywoływała
Na słowo jakiejś sfinksowej zagadki.
W przerwach tych uczeń mistrza śledził oko,
Poprawiał lampę lub wzdychał głęboko.
Mag po fenicku mówił do Barchoba,
Który, w podróżne zawity odzienie,
U nóg mu siedział i, ramiona oba
Ku piersiom zgięte mając, tkwił wejrzenie
W każdy ruch wargi starca, w oka mgnienie.
«Przejezdną kartę i na statek prawo
Wnijścia z cesarskiej woli się otrzyma.
Jedziesz» tu Barchob błysnął okiem łzawo,
Co mag zoczywszy, dodał: «Tego niéma
Z postacią?» «Niema!» Barchob mu odpowie,
Stwierdzając krymkę podróżną na głowie,
A potem lampy światełko czerwone
Krzepił strącaniem popiołu na stronę.
Więc mag znów rytmem, jaki się używa,
By czas przeczekać natrętny długością,
Mówił:
«Ten i ów rodzi się, a bywa:
Ci duchem, tamci zbliżeni są kością,
A tamci głosu dźwiękiem, a ci mieniem,
A owi jeszcze głębszą wzajemnością
Bytów i onych spowinowaceniem.
Zastępy z tego ciągle sprawowane
Że urastają w to, co Grek nazywa
Dramą, — prawdziwe rzeczy to i znane.
Lecz jest szczęśliwa rzecz, jest nieszczęśliwa!»
Tu westchnął, palcem poruszył siwiznę,
Tak ciągnąc dalej:
«Drama też a drama —
Grek, a Rzymianin, a Żyd — nie taż sama.
Zobaczysz jeszcze, będziesz miał ojczyznę
W dłoni. Ja może skończyłem nad tobą».
Tu Barchob czoło skłonił:
«Mnie zostanie,
Jak z wizerunkiem twym, zostać z osobą,
Której odbyło się w przyszłość skonanie,
Gdy ty siedm skrzydeł uniesiesz ode mnie;
Bo może jesteś ów, może — to chyba
Sprawdzi mąż, który wszystkie odgadł ciemnie,
I, żem nie zmylił się, powie Akiba[2].
Wtedy — »
Tu porwał Barchoba za ramię,
Ale mu w czoło wzierał tak głęboko,
Jakby pisane tam dopatrzył znamię.
I spotkał się mistrz z uczniem oko w oko,
Milcząc —————————
Gdy nagle po płaskich kamieniach
Podwórza szybkie zabrzmiało stąpanie,
Rosnąc, a dalej i w przysionku cieniach
Mąż się pojawił nienadspodziewanie.
Był to bynajmniej posłannik ów z miasta,
Lecz — o dziw! — był to Barchob, Barchob drugi,
Tak samo wiotki, ni mąż ni niewiasta,
Młodzian, a z czołem pooranem w smugi.
Też same oczy różowo-płomienne,
Znużone zwierzchu i niby półsenne,
Wewnątrz orlemu podobne wzrokowi.
Taż sama młodość, sztucznie starta wiekiem
Skłamanym. Obraz takowy widzowi
Zdawał się dwoić tym samym człowiekiem.