Zawołał: «Człowiek ten, szepcąc, przeklina!
Chrześcijański to pies!» — a kapłańskie sługi
Stryczkami k’niemu puścili krwawemi,
Jako gdy brudne wiatr ogarnie strugi
Z dachów i łuną z tak równym hałasem,
Że zgóry, nie wiesz, trysnęły, czy z ziemi.
I niezadługo w zawierusze tłumu
Widziałeś Gwida skroń lub ramię czasem,
A czasem sznura tylko silne drgania,
Co tu i owdzie chwilowo rozgania —
Jak gdy przewoźcy ciężar wleką promu
Nierównym chodem po nadbrzeżnym piasku
Przy upominań się wzajemnym wrzasku.
I niezadługo na tym placu gwarnym
Zamknięte tylko kupczących szałasy
Stały szeregiem milczącym i czarnym.
Zachodu słońce purpurowej krasy
W błota się szybach mętnych odbijało;
Młodzieńca cichy trup leżał, okryty
Kwiatami z koszów, gwałtem wywróconych;
Pies jakiś wietrzył krew, jakieś kobiéty,
Przechodząc, kilka róż mało zbroczonych
Podniosły. Cicho było i zielono
Na bruku, który właśnie opuszczono,
Podobnym z barwy, miejsca i wspomnienia,
Do wag rzeźniczych — te z urządzeń zmianą
Z ciężkiego nader że były kamienia,
Do nóg męczeńskich gdy przywiązywano,
Krwi nieraz świętej bywał na nich napis,
Skąd kamień wag tych zwą: martyrum lapis[1].
Jak przez czasowe gdy kto wieczne słyszy
I folgę daje obecności gwarnej,
Bacząc, czy odgadł, gdzie jest, bacząc w ciszy,
Której treść wielka, lubo pozór marny —
I, próżen rzeczy znikomych kwapienia,
Próbuje tylko, ile mu jest dano
I wolno swego uchylić sumienia
Za cyrk, gdzie jeszcze walk nie dokonano:
Tak Jazon, wieścią choroby okryty,
Samotnie wschody liczył i zachody,
To przed domostwem siadując jak wryty,
Niewiele baczny na wieczorne chłody,
To od przysionka przechodząc wzdłuż sali,
Gdzie drży fontanna i lampa się pali.
Zamorskich mężów mniej już zachodziło
Do drzwi magowych pukać i przed domem
Czuwać — i, jakby się coś dokończyło
W teatrum, pierwej co chwila ruchomem —
Znikli. A jeśli poranił kto osoby
Dotyla ciche, to, gdy sam był w stanie
Uciszyć niemniej własny zmysł i doby,
Która się raczej miała na wezbranie
I obfitością trafów, mniemań, wieści
Radziła owszem wybiegać poza nie
I szukać, czego szuka się w boleści
Krzykiem, lub czego myśl pożąda w czasie,
Lecz co jedynie w duchu spotyka się.
Więc, co pierw było, skryte jest zasłoną
Pewniejszą, niżby z głazów ją robiono,
Zdziwienia nawet nie zostawującą,
Jak nie zostawia zdziwienia na świecie,
Źe starzec umarł, zrodziło się dziecię.
Przechadzkę swoją po izbie, niechcącą,
Prowadził starzec krokami równemi,
Gdy w drzwiach otwartych stanął mąż nieznany,
Bosy — że Jazon podniósł wzrok od ziemi,
Spotkawszy nogę obcą mu u ściany:
Tak już był przywykł ufać, iż nie inny
Kto, jeno Barchob u niego gościnny.
Mąż że zdaleka szedł, że w Rzymie świeży,
Po samej łyżce z cytymskiego drzewa[2],
U pasa jego wiszącej, z odzieży
Także poznałbyś. «Akiba się miewa
Dobrze: odgadłeś gwiazdę i jej syna.
Krew już płynęła. Ta jest ma nowina».
Jazon ramiona wzniósł, uścisnął potem
Przychodnia, pierwej wysłuchawszy mowy,
Jakby odległym jawiła się grzmotem,
I zaczerwienił się w sposób niezdrowy,
I zbladł, i rękę otarł jednę drugą,
I rzekł: «Spoczniemy dziś; potem na długo
Spoczniemy może» — i siadał wygodniéj,
Niż to zwykł czynić sam, a ręki gestem
Wskazywał, by toż zrobił mąż przychodni.
I siedli. Jazon rzekł: «Słuchaczem jestem,
Mów — a spokojnie, bez zdawania rzeczy,
Co już obyło się w poselskich słowach.
Jak odpasanych brzęk coś mówi mieczy,
Kiedy zatyka się je w łoża głowach,
Tak mów, bym czasu, powietrza i ziemi
Używał z ciebie oddechami memi».
To mówiąc, rękę kładł na męża ramię,
Skrzydłami nosa robiąc, jak człek młody,
I poprawując nieuważnie brody.
«Mów! Posłannika jak zgadnięto znamię?
Wielu ma z sobą?» —