Gdy kamień pierś jej obejmał i biodro,
Lub w psalmów karty, które dzieci podrą...
Raz inny weszła do mnie potajemnie,
Gdy, mając głowy ból, byłem nieskładny;
Rzekła wejrzeniem: «Uśmiejesz się ze mnie,
Że oto chęci dzisiaj nie mam żadnéj;
Jak garstka piasku czuję się nikczemnie,
Lubo jest piasek nieładny i ładny,
Płókany morza szafirową falą,
Gdzie się tęczują muszle i opalą...»
Inny raz, nagle wbiegłem do izdebki,
Gdzie lała wino w butle oplatane;
Wtem pryska obręcz, rozwodzą się klepki,
Rzuca się rubin na nas i na ścianę...
Patrzyła, jak to niemowlę z kolebki,
Gdzie obchodzono galilejską Kanę;
Trafu nie było, ani fraszki drobnéj,
Pokąd królował ład ducha nadobny.
Niech się poza me piersi nie uroni
Pamięć dnia, odkąd jej nie oglądałem,
Tylko cyprysów ciemność, woń lewkonji
I płaskość ziemi... gdzie samotny stałem,
W słońcu bezczelne półśmiechy ironji,
Tryumfujące nad mym ideałem.
Niebo wolałbym rozhukane grzmotem,
Niźli słoneczność dni, idących potem.
Czułem się jakby w piersi uderzony
Ręką, co palce ma nad niebo wielkie;
Niewinny będąc, a znieszczęśliwiony,
Nie uroniłem łzy ani kropelkę.
Z ludźmi gadałem w sobie zatopiony,
Tem więcej pomnąc etykietę wszelkę —
I żaden nigdy szambelan nie baczył
Na ceremonjał, jak ja, gdym zrozpaczył!
Jednego razu, gdy zbłądziłem w skały,
Spotkał mnie górnik, przywódca górników;
Dałem mu rękę, jak żołnierz, gdy wały
Zdobyto twardą niezłomnością szyków;
Kłoniąc, jak sztandar, moje ideały,
Zszedłem do wiedzy ścisłej ogólników:
Był deszcz, patrzyłem, gdzie krople ukapną?
On mówił: «Człowiek jest gaz, ferment, wapno».
Jak gdy niemowlę, będąc nakarmione,
Mało cierpliwie trąca łono matki,
Kopnąłem nogą ziemię zwilgotnionę,
Kał odpychając i pochyłe kwiatki.
— Tu obłok, w tęczy ubrany koronę,
Stanął milczeniu mojemu na świadki:
W cyprysów grube ustąpiłem cienie,
Zdwojone mając czucie i widzenie...
A jak pieśń, której się słów nie pamięta,
Bywa istotą harmonji pamiętna,
Tak ja zacząłem czytać testamenta,
Kreślone ręką jej, słów słyszeć tętna,
Które mówiła mi spojrzeniem — święta!
Przestała nicość być mi obojętna...
Zboczyłem w ścieżki, gdzie wraz się odkrywa
Na chatę widok, drogę doń i żniwa.
Odtąd, bywało nieraz, obce dziecię
Do mnie się wdziękiem śmieje niezgadnionym;
Gałązka bluszczu, co nie śni o kwiecie,
Brylantem rosy drży rozpromienionym;
Jakiejś skłoniłem się niemej kobiecie
(Śpiesząc przeprosić, żem był omylonym);
Czytuję, coraz z jaśniejszym zapałem,
Słowa — — ja, co ich brzmienia nie słyszałem!
Czas niech nadchodzi, czekany od tłumu,
Ja z mym nie zerwę cyprysowym listkiem.
Niech gardzą jedni wszystkiem dla rozumu,
A im przeciwni dla uczucia wszystkiem.
Z przeciwuczucia do przeciwrozumu
Tęż wartość drogi widzę jak przebłyskiem.
Sprzeczność czcić musi ponad wszystkie rzeczy,
Kto tylko wtedy natchnionym, gdy przeczy.
Ja nie z tych waśni me natchnienia czerpię —
I wgórę patrzę... nietylko wokoło:
Znać się mnie niedość — ja się nadto cierpię,
Samotne moje ocierając czoło;
Aż spocznie kiedyś, jak żniwo na sierpie,
Który podzwania rączo i wesoło —
Pomnąc, że, gdzie są bezmowne cierpienia,
Są wniebogłosy... bo są przemilczenia...