Ładem linji i barwy harmonją,
Nagie zawsze, nigdy rozebrane,
Ale ciało męża, co szaty zwlekł,
Myślę, że człowieka poczciwego,
Z narobionych to widać rąk, z chyłego karku,
Z nóg, co zdarły obuwia różny rodzaj.
Tak cię nieraz Holender obfitym pendzlem
Z dziewięcioma dziewki stawia na płótnie.
I nie nudzisz się przecie, lubo Olimp,
Przez mieszkańca mokrych kreślony równin,
Zielenieje warzywem, a wiatr jest chłodny
I nieumiejętnie pannom szarpie suknie.
One myślą coś przecie, zacne blondyny,
Silne w piersiach i w biodrach szerokie.
Koń się pasie zdala biały i tłusty,
Admetowy[1] (podejrzewam) pegaz!
Onego ja ciebie niedaremnie
Wzywam dziś na wszczęciu Odyssei:
— Pchnij mi muzę, rękopisów praczkę! —
U spółczesnych ukształconych ludzi
Wszak się mówi: «Pchnij z listem człowieka».
Człowiek bowiem cóż jest?...
...Cóż jest człowiek?!
Człowiek jest to ktoś, co sobie idzie
Gdzieś przez pole, i ty widzisz jego,
Drogą jadąc. Parskają twe konie —
«Człek» uchyla czapki i żegna się...
Lekkie chmury wyżej, niżej łany
Grzywami bujnych kłosów trzęsą —
Stoi zdala zamyślony bocian
Był w Egipcie, wrócił od piramid;
Faraonów nędze znając, duma
O robaczka, o wężu... i o człowieku!
Muzo! Bywa, że jedynie bocian
Poważnym jest miejsc obywatelem,
Gdzie wzywałem był ciebie i kędy
Błądzić uważałem za rozsądne...
Muzo! Nie ty, dostojna u Hellenów
Panno, rozmyślna w pewnej rzeczy,
Która, śród dziewięciu zalotności
Jednej swoją przyznając podnietę,
Czynisz ją poważną i dawasz sobie
Osobną stateczność — nie ty, która —
Mówią, iż attyckie wiodłaś damy
Do niebieskich potęg ziemskiego wdzięku,
Lecz ty, córo czasów, tylokrotnie
Na kurtynach malowana oper,
Na wachlarzach, na pudełkach perfum...
Ty gwoli mojemu zejdź wołaniu.
Strony różne, rozliczny obyczaj
Poznawając, winienem mieć słowo
Kolibrowem skrzące się skrzydełkiem,
Ton winienem mieć nie jednotężny:
Od cygańskiej drumli[2], co w zębach wre,
Jak zgryzione jestestwo konające,
I trzepoce się w wargach, — aż do organu,
Swoje długie rozwlekającego brzmienia,
Ileż strun, ustrojów ile mam poruszyć,
Względów jak niemałą zachować liczbę!
Po trojańskiej wojnie w sporo już czasu,
Kiedy nominalny ostatni król
Panował w królestwie nominalnem,
Jechałem był (pomnę) «borem lasem» —
Sosn szeregi za mną i przede mną.
Jak chór grecki zbiegały się w epod[3].
Ale koła skrzyp, ale zacięcie bicza,
Ale wiatr gdzieś suchą łamiący gałąź,
Ale pijanego słodyczą kwiatów bąka
Pieśń pijana, z kielicha niesiona w kielich,
Ale żaby skrzek w pobliskim bagnie,
Lazurową pstrem niezapominką,
Zagajały tysiąc podrzędnych tonów,
Podchwytujących główny pieśni ustrój.
Tak nietylko w romanckich płodach późniejszych
Z doryjskiego na frygijskie schodzi
Rzecz poety, snując się napozór
W barbarzyński i dziwaczny sposób.
I lud dawny tak samo, w teatrach
Gdy długie go umartwiało patos.
Wołał przecież: «Dlaczego nic niema
W tych tragedjach gwoli Bachusowi?» —
Lud klasyczny więc wchadzał do chóru,
Apostrofującym tym wykrzykiem
Naglił formę, tok przerywał zrzędny,
Oratorstwem grożący na scenie.
Owszem — właśnie, że za dni Nerona
Przepis prawa i sam oklask objął.
Równo było, metrycznie i sfornie,
Arcymiernie było... nie było nic!
Przez las jadąc, myśliłem te rzeczy
Za dni epoki «nominalnej»,
Gdy — jak długie królestwo i szerokie —
Było równo... U słupów przy drodze