i uskrzydlający mię dreszcz, co przenika zupełnie całość istoty, tętniąc silnie, rączo i równo, jakby odpowiadał z wnętrza człowieka akordowi, rozbrzmiewającemu na niebiesiech...
W rytmie cała się czuję, i oto już nie będę więcej omylona. To... on!
TYRTEJ. Zatrzymałaś mi dziś bicie serca dla upadku kamienia na ścieżki twoje, a wydało ci się grubjaństwem wszechprawo świata. Herkules boski byłżeby w sile docisnąć kwiatem wątłym na odległość tak wielką?... Niewiasto czarująca! Kamyk ten, w kwiecie uwikłany, to tajemnica święta rzeczywistości, to właśnie że jeden z najdroższych twojej płci klejnotów, to świat wasz... i to cię tylko obraziło! Zaiste, potrąciłaś się o świat cały gniewem twoim.
«Tak jesteście wy wszystkie!» zwykłem był kiedyś mawiać, bluźnić; dzisiaj mówię: «Tak ty na jedną chwilkę chwili bywasz...»
Tak bywasz — mówię — i ty...
EGINEA. Więc dlatego, o Tyrte, omyliłam siostrę i dałam się sędziwemu ojcu omylić, aby pierwszem spotkania naszego słowem było nieporozumienie i tęsknota, do wyrzutu podobna? Dlaczegóż serce, oczekując, nie oczekuje nigdy według kształtu, w jakim rzeczy po sobie następują i zdarzają się?
TYRTEJ. To jest jeszcze owo ziarno kamyka, objęte purpurą granatowego kwiatu i nadające całości wagę konieczną...
Kwiat skoro na zamierzone upadnie miejsce, odtoczy się wraz kamyk okrągły...
A któryż go przechodzień nazajutrz pozna, lub z twardego czoła jego wyczytać potrafi, co ten kamień spokojny poczynał w nocy?
EGINEA. Idziesz za myślą twoją, Tyrte. Ja tu za sercem przyszłam.
TYRTEJ. (podając jej rękę i ramię) Nie zbłądziłaś.
EGINEA. Oto mi powiedz raczej ty, co poczynałeś w dniu ubiegłym.
TYRTEJ. Dawałem życie, by wziąć żywot, a odbierałem co?...
Poglądałem na oblicza, żółte zazdrością, i musiałem przeto odgadywać wartość całości społeczeństwa, a tę odgadywać musząc, przynaglony byłem widzieć przyszłość, a przyszłość pojmując, wyniszczały mię smutki, i myśliłem, żeby też coś ro bić, o coby mię pod wieczór słodki głos zapytał: «Co dziś robiłeś?...»
I urwałem amarantowy pąk granatu, i oplatałem weń kamyk okrągły, i podniosłem ramię moje, patrząc w niebiosa, a zdawało mi się, że wybłyska gwiazda z eteru... I rzuciłem kamykiem w mirtowe przeddomie Eginei, popełniając nieznane dotąd grubjaństwo: samej ciężkości ciał dotkliwych!
To robiłem... i sporo innych rzeczy, ale wszystkie są smętne! Albowiem oblicze wielkie całych Aten, po pierwszy raz się ku mnie obróciwszy, po raz się ostatni obróciło. Żegnać mam? Witać? Nigdy nie dano mi swobody. A jednakowoż wszystko, i co krok, witać, witać muszę... U każdej z bram trzynastu, mogę być pewnym naprzód, że napotkam znajomości trzynaście, które mię dziś poufnym raczą uśmiechem... Przy Ceramice[1] wstrzymuje jeździec konia swego i, zeskakując lekko, pochyla się w objęcia moje: «Boski, miły Tyrteju!» — To Chariklesa syn (który mi urągał mało dni temu)...
W cieniach kolumn Wiktorji stoją zacne matrony i córy ich. Ta i owa rzuca mi różę białą, zapominając, do ila jest trudno kwiaty podejmować, skoro się kulawym przyszło na świat...
(Dni temu niewiele tak dobitnie piętnowały one moją ułomność!...)
Przed prytane[2] uderza mię w ramię mąż sędziwy, z wielkim pocztem idący (któregoże na życiu nie widziałem): nic nie rzekłszy, pośpiesza dalej z tajemniczym wyrazem spiskowego.
A około liceum! A przy teatrze! — Przy teatrze?... Dlaczegóż to wszystko nie przy teatrze jedynie?
U ostatniego wschodu świątyni Bachusowej przypada mi do kolan ogromny mąż i, obzierając się jak zbrodzień, szepce: «Do nas, do nas, osobo, przejrzana na niebiosach! Takiego-to my, wielkoludy, wyglądamy...» To niejaki Carohaj, Scyta z narodu (który mię nazywał ślepym i kulasem, gdy u jego Prostata uczyłem dzieci).
Piękne są Ateny! Święte miasto i umiejące, jak widzisz, dawać siłę wybranym synom swoim, dawać im siłę na wtóry dzień po usłyszeniu głosów bożych, gdy rozbrzmieją stanowczo nad człowiekiem,