Kiedykolwiek zdarzyło mi się wziąć do ręki Homera, a postrzegłem kilka kartek wstępu, wydawało mi się to więcej niż zabawnem. To mi się wydawało tak, jakgdyby kto, przy szerokiej szybie kryształowego okna stanąwszy, uczynił naprzód przemowę, że chce otworzyć okno i okazać widok okolicy. Homer jest naturalnym... oto i wszystko! I to wystarczyłoby zupełnie, gdyby tem wyraz «naturalny» nie był — przymiotnikiem! Ale ten wyraz i jest, i był, i będzie wielkim utworów ludzkich przymiotnikiem... I tu leży zarazem cała tajemnica sztuki i jej ustawne trudność.
Czy można się nauczyć naturalności?... To pytanie, którego zupełną tajemnicę otworzyć niełatwo. Można jednak powiedzieć, że u Homera naturalność ma bardzo potężne dwa źródła. Z jednej strony technicznie: ponieważ rapsodje z ust do ust przechodziły i każdy śpiewający uwłaszczał się w nie, przeto robiło się z używanym często rymem to, co staje się z doręczliwością używanych dobrze narzędzi, które się zczasem wrękojmiają w gesta człowiecze i jakoby organicznie żywemi stają się naturalnie. Ze strony drugiej: głównym naturalności powodem było, że u Homera od zenitu aż do ostatniego ziarnka piasku wszystko powzajemniało się. Niejeden wielki bóg był tak człowieczym, iż mógł się zapomnieć przy obiedzie, tudzież odwrotnie: wszystko ludzkie tak znowu boskiem było, że, w rapsodji XVII, mówiąc, boski Hlomer, o pasterzu trzody królewskiej Ulissesa, odzywa się w sposób bardzo niełatwy do wytłumaczenia wiernie po polsku — albowiem mówi: «To gdy rzekł boski pastuch świń...» i t.d. Płytko wszelako byłoby myśleć, że to już było całą cechą religijnej wiedzy, i byłoby to zoślizgać się po zewnętrznej plastyce pojęć. Dlatego rapsodyści, śpiewając Homera, zawsze i tłumaczyli go, a była to cała osobna umiejętność. I to tak dalece, że Homer należał do nabożnych ksiąg, a w chwilach życia trudnych i wątpliwych brało się epopeję i rozkładało ją, na traf macając palcem, które parę wierszy ujmie ręka jako słowa wyroczne[1]. Przyczyna tego leży w przymiocie osobnym, który nazwać tylko możnaby pewną przezroczystością teologiczną każdej karty Homera. Dlatego to niektóre tłumaczenia są zaledwo przetłumaczeniem tego, co jest — możnaby powiedzieć — na jednej stronie karty, obustronnie zapisanej. Naturalnie, że tym sposobem traci się pół książki! Naprzykład: Minerwa w rapsodji I-ej przybiera cudzą postać i — jako bogini — płynnie kłamie... ale, kiedy tak kłamie i dochodzi do interesu swoich kłamań, natychmiast się sama — ona, Minerwa — zaczyna jąkać i przepominać toku swoich perjodów. To jest rozrzewniające — a tłumacze to biorą za zaniedbanie rymu. Taka to niemniej teologiczna przezroczystość utworu, upostaciowanego na obyczaju żywym ludu, czyni, że tam w każdym nędzarzu i tułaczu obcym podejrzewało się naprzód, czyli on nie jest z Boga... Nie można było ugościć nikogo, zapytując naprzód, kto jest przychodzień, ale dopiero, skoro się w nim uszanowało boskość, zestępowało się do ludzkich pytań. I to się nazywało gościnnością, a policzało ją dlatego właśnie między nabożne praktyki i cnoty. Jakiegoś «ostatniego człowieka» nie było u Greków Homera. Zawsze on był pierwszym, bo jest boskim.
Jeżeli więc pisarze kształtni myślą sobie, że owa wielkość stylu i naturalność, która dozwala nie znać nie poziomego i nie niegodnego, pochodzi z umiejętności jakiej rzemiosła pisarskiego, tedy bardzo się mylą... mylą się o całe niebo i o całą ziemię. Tajemnica zalet owych polega raczej na tem, że Homer nie znał parafjańszczyzny, a przeto trywjalności, i że znać ich nie mógł dla tego powodu, iż wszelkiego człowieka uznaje «boskim»! I dlatego to boski Homer jest naturalnym.
Pisałem 1870 stycznia.
- ↑ Jeszcze Sokratesowi przed śmiercią dwa wiersze z epopei służą za nieomylną przepowiednię. (P. P.).