wany, zajeżdża, i zaciera ręce, i powiada, że to się wszystko zrobi, bo nie takie obiady bywały u pana marszałka, u którego on się wychował. Więc znowu krzyk na kucharza, co to on sobie myśli, wszak taki dobry marszałek jak pułkownik, a cóż dopiero pułkownik i dziedzic razem.
Potem cichość ponura, wszystko zrobione, wszystko przygotowane. Panna Helena stąpa leciuchno, przegląda się w wszystkich zwierciadłach i najtrudniejsze nuty na wierzch fortepianu układa, choć ich nie grała, jako żywo. Potem jeszcze łoskot, hałas, trzaski z biczów. Goście już jadą! Pułkownik postawił fajkę. Pułkownikowa wystrojona zabiera się przepraszać, że jeszcze jest w negliżu, a panna Helena, niby bardzo zajęta muzyką, niczego nie uważa.
— Nie, to nie goście! To ludzie nasi, to Jakób przywiózł muzykantów!
— A pocóż on tak trzaska z bicza, przecież nie z państwem jedzie!
Wielkiem, strojnem, różnobarwnem półkolem rozsiedli się goście w salonie, a patrząc na ten krąg świetny, na tę rozmaitość postaci, śmiało wyrzecby można, że roztoczono w tej chwili olbrzymi wachlarz czarnoksięski.
Cisza, kilka zaledwie słówek bezsilnych, bezbarwnych, wyrwie się tu i owdzie, a potem spełznie w milczeniu. Pani pułkownikowej niema; ona wyszła na chwilę i pozostawiła męża, ażeby bawił gości.
Bawić gości! Te dwa wyrazy oznaczają całe życie, całą treść tłumnego zgromadzenia, które się ucztą nazywa. Lecz spojrzyjmy na pułkownika, on może nas zabawić! Jego kłopot w zadośćuczynieniu rozkazom żony, jego krzątanie się z myślami prawdziwie jest zabawne.
— Piękną dzisiaj mamy pogodę — wyrzekł nareszcie pan Drążkowski po dosyć długim namyśle, a te wyrazy jego, na początek rozmowy dawno patentowane, pobiegły dookoła jak owa mysz w bajce, która z roztrzaskających się gór olbrzymich nędzne życie poczęła.
— Nieoszacowana pogoda! — przyświadczył po chwili kupiec metalicznobrzęczącym głosem.
— Miła chwila — dodała pani radczyni. — Ładny, powabny czas — mówiła ona dalej — pasjami lubię tę zieloność; kolor zielony jest kolorem nadziei, kolorem życia mojego!
— I kolor czerwony jest także piękny — odezwał się pułkownik, otwierając co prędzej biurko i wyjmując czerwono oprawną książkę, nagrodę pilności całorocznej ukochanego synala.
— Kolor czerwony?... To parafjanizm...
— Nie, to nie parafjanizm, to inna jakaś książka, którą w nagrodę niepospolitych zdolności synowi mojemu ofiarowano. Widzicie państwo, zdolności i skłonności najczęściej pochodzą od rodziców...
— Mój papa to tak samo szacuje książkę Edwarda, jak jeden nadzwyczaj oryginalny hrabia szacował swoją pokojową wyżlicę, której za nicby w świecie nikomu nie oddał. Tę wyżlicę darował on potem mojej mamie... Delfinko! Delfinko, pójdźże, pokaż się przecie państwu — woła pieszczonym głosem naiwna panna Helena, a, spostrzegłszy przechodzącego ogrodnika, który już od samego rana musiał udawać lokaja, zapytała go dość łaskawie, gdzie jest ulubiona wyżlica.
— W kuchni leży pod piecem, tam, gdzie się od szczenięcia wychowała — odrzekł prostoduszny ogrodnik, a, nieuważając bynajmniej na pomieszanie panny pułkownikówny, nielitościwie wydał całe pochodzenie suki i z rubaszną lekkością wyszedł do drugiego pokoju.
— A więc kolor czerwony jest bardzo ładny! — pomyślał sobie stojący w kąciku opuszczony Bartłomiej, spojrzawszy na zarumienioną Helenę, która w milczeniu szczypała i gniotła rękawiczkę.
∗ ∗
∗ |
Po chwili weszła pani Drążkowska, a niewiedząc bynajmniej, o czem dotychczas mówiono, oznajmiła wszystkim otwarcie, że pogoda sprzyja nam od dni kilku.
Wpadam na myśl, czy nie lepiej byłoby w progach naszych salonów zawieszać barometry, gdyż wtedy wszyscy przybywający jednem oka ruszeniem upewniliby się nawzajem o stanie temperatury i nie wprowadzili do rozmowy wzmianki o pogodzie. Potem pani pułkownikowa zaczęła nową anegdotę o bogatych książętach Z., ale, dla rozgłośnego śmiechu nie mogąc jej dokończyć, szepnęła coś radczyni pocichu i wezwała wszystkich do śniadania.
∗ ∗
∗ |
Przy wykwintnie zastawionym stole zasiedli goście w porządku i chwilę było cicho, wkrótce zaś znowu rozruch, śmiechy i zamieszanie. Pani radczyni przez