nareszcie w republikę, bynajmniej nie spartańską, ale owszem noszącą bisior szeroki, który leniwo wlókł się za złotym jej sandałem, nieco na azjatycki lub wschodni sposób szpiczastym i wgórę podkrzywionym;
miastem, które zaiste że przeżyło idyllę, dramę, nadużyło tragedji i komedji i które, jako znudzona już wszystkiem wielka dama, pozostało piękne i czarowne, pochylając się co noc ku lagunom, gdzie przepadają kręgami złotemi gwiazdy drżące, jak dożów ślubne pierścienie.
A dla których jednakże podziwu się ma więcej niż żywego spółczucia człowieczego!...
O historjo!...
Nie przeto jednakże znać tam mogłeś niemało prawdziwych potomków patrycjatu[1], którzy milczeniem, taktem i dumną cierpliwością przyjmowali obcy rząd w ojczyźnie.
Tacy żyli w Wenecji, jakgdyby w niej się znaleźli wygnańcami, a że bywało, iż niektórzy część tylko pałaców własnych utrzymywać mieszkalnie potrafili, reszta gmachów pozostawała rozwaliną, i ruinę własnej historji za swojego dobrego miewali sąsiada.
Do tych jeżeli uczęszczałeś, wietrzyły się przed oczyma twemi butwiejące karty kronik Rzeczypospolitej i dawnego życia obrazy przeświecały.
Jakoż, że do każdego z pałaców zarówno można dojść przez labirynt ciasnych od tyłu uliczek, jak gondolą dopłynąć od głównego wnijścia i od kanału, skoro się przeto ową pierwszą i bardziej poufną drogą przychodziło, musiałeś odczytać naprzód ginące w murze małe wnijście, dotykałeś gałki bronzowej, drzwi otwierały się i wchodziłeś na średniowieczny pusty dziedziniec, zewsząd kamieniem słany. Jeżeli przyjętym nie mogłeś być, spuszczał się bezosobiście kosz na linie, wkładałeś weń kartę swoją i wychodziłeś, nie widząc nikogo, a wszystko w ciszy, coś inkwizycyjnego[2], staroweneckiego w sobie mającej. Lecz gdy, owszem, przyjętym byłeś, dolatał cię naprzód wywrzask papugi i wstępowałeś potem po mozaikowych schodach, przedstawiających herby rodowe, częstotliwie złotym dożów płaszczem obrzucane dokoła i dukalną[3] ich czapką zgóry pokryte.
Wprawdzie gondoljerów dwóch śpiewających Tassa rapsody (w dialekcie weneckim) poszukiwało się bardziej w tem czarownem mieście, niżeli się wzdychało do świata, do którego, byłoby właściwiej, gdybym powiedział, że się powracało tylko wieczorem; zaś i to jeszcze nawet, jak się powraca i wylądowywa na Piazzetta, gdzie odgadujesz zdala śród przechodniów mantylę znajomą albo wstążki, pomieszane z wachlarzem, z niesfornym puklem włosów i ze srebrnemi włóknami promieni księżycowych..
Nie przeto jednakże odwiedziny twoje u weneckiego patrycjusza ofiarowały ci były zwykle wzajemne, uprzejme i swobodnie stręczone zawdzięczenia.
Parę razy w tygodniu pod okna twe podpływali, bywało, czarni wioślarze od pałaców, ty zaś do leżącego w gondoli gościa ze stosownym gestem gdy rzuciłeś starowenecki wyraz «s-ciao» (schiavo) — «Twój niewolnik!» czyli «Uniżony sługa mojego pana!» i takież samo «ciao» ze słonym powiewem lagun do okna gdy odebrałeś, zbiegało się rączo, rzucało w gondolę i płynęło wśród klasku wioseł z rytmem ich, jak kiedy poeta, lubo nie obmyślił ściśle ram i wszystkich efektów utworu swego, wie jednakże, iż ten się wykoleić mu nie podoła z twórczej jego energji.
W dnie zaś wycieczek, tak mało obmyślonych, nie domniemywałeś już, gdzie śniadać lub obiadować będziesz. Zarówno albowiem zdarzać się to mogło gdzieś na krańcach przedmieścia z rybakami, potrącając proste szklanki wina, lub, wróciwszy wcześnie na łono miasta, znajdując się u stołu którego z hotelów wielkich, śród wykwintnych dam i cudzoziemców.
To jest tak dalece trywialne, — mówił dziś przy właśnie-że opuszczonym długim stole hotelu lwa białego hrabia Antonio della Brenta — to tak trywialnem jest, że zaledwo w brukowej improwizacji naszego lubego di Bona Grazia ujść może...
— Wielce przepraszam, że zaprzeczę! — odpowiedział kawaler di San Luca, wzięty wenecki doktór. — Lord, chociażby nawet rzeczywiście miał jedynie na celu uregulowanie żołądka swojego przez heroicz-