kolorowanem słowem i niespodziewanemi obrotami mowy i niekiedy akcentem zrezygnowanego żywota głębią apostrof[1] filozoficznych, w «Marji» Malczewskiego napotykanych, przypominającym. Co wszelako niezawsze z wielkiemi jego czarnemi, ognia pełnemi oczyma i z orjentalną skronią i z otworami energicznemi nosa orlego sprzymierzało się... Pod koniec rozmowy mówił mi: «Piersi, piersi nadwerężone mam, każą mi już tylko cukierki jeść, co chwilowo łagodzi kaszel, żołądkowi zato o tyleż szkodząc. Przyjdź jeszcze w przyszłym, w zaprzyszłym tygodniu, potem... czuję, że niezadługo i odejść z tego świata przyjdzie mi». Wyraźnie mi to mówił, bawiąc się cybuchem fajki swojej, tam i owdzie powoli poruszanym, jak wahadło zegara ściennego. W następnym tygodniu pospieszyłem znowu zajść do Słowackiego, ale spotkałem kogoś (możnaby rzec z uczniów jego), który odeń powracał — a było już ciemno — i ten powiedział mi: «Jutro lepiej zajdź do Juljusza, bo dziś właśnie dlatego wyszedłem od niego, iż nieswój jest...» «Jakże się ma?» pytałem. «Nie wiem» odpowiedział mi «ale tyle ci tylko powiem, iż wedle słów Juljusza bardzo wątpi o zdrowiu swem i zawzywał już dzisiaj pomocy i opieki św. Michała archanioła, tusząc, że mu to sił na jakiś czas użyczy». Te słowa usłyszawszy, (lubo bez dwuznacznego zadziwienia, bo wiedziałem, że Słowacki bardzo religijny był), na inny dzień odwiedziny moje odłożyłem.
Ten inny dzień w następnym tygodniu wypadł, ale już to o rannej godzinie było i było to tak, że, wszedłszy pierwszy, widziałem ciało zimne Juljusza, bo w nocy poprzedniej sakramentami opatrzony (list od matki swej, nadeszły właśnie w chwili skonania, odczytawszy), zasnął śmiercią i w niewidzialny świat odszedł. Mało piękniejszych twarzy umarłego widzi się, jako była twarz Słowackiego, rysująca się białym swym profilem na spłowiałym dywanie ciemnym, coś z historji polskiej przedstawiającym, który łoże od ściany dzieliło. Ptaszki zlatywały na niepielęgnowane doniczki z kwiatami; krzątano się około pogrzebu, a pogrzeb ten, jaki był, to różni różnie opisali. Ja na pogrzebie tym żeńskich istot widziałem dwie. Jedna z tych rzewnemi łzami zalane była, co mi wspomnieniem zostało bardzo pocieszającem na wiele dni potem, kiedy liczne podówczas społeczeństwo polskie, w Paryżu bawiące się, odwiedzałem był — bo wiele było (jak zawsze świetnych i niepospolitych) Polek podówczas w Paryżu... Mam rysunek Juljusza, który on w Egipcie rysował z natury, bo pejzaże zwłaszcza rysował wcale dobrze, ale przeciąłem pamiątkę tę na dwie części i jedną do albumu osoby z kraju przybyłej ofiarowałem, drugą zostawując sobie — aby sprawdziły się słowa, w «Beniowskim» napisane, «iż prawą rękawiczkę twą zawieszą w muzeum jakiem, a o straconą lewą będą skargi!...[2], ironja bowiem tak nadobnie bezzjadliwa, jako ironja Juljusza, pośmiertelnym bynajmniej wspomnieniom nie zawadza. Owszem, brzmi ona podobnie tym słowom, które Filip Macedoński przy budzeniu się powtarzać sobie kazał: «Królu, słońce już wschodzi; pomnij przez cały dzień, że śmiertelnikiem jesteś».
To zaś przypomina mi zupełnie odrębną rzecz o osobie bynajmniej sławnej, bynajmniej zasłużonej talentem, pracą lub cierpieniem; o osobie, której nazwiska nawet nie wiem, a narodowość wątpliwie wiem... Dołączę to więc wspomnienie osoby śmiertelnej, nieznanej mi, niemniej ściśle wierne, z natury wzięte; czynię to zaś tem swobodniej, iż na wstępie zastrzegłem, co o krytyce, krytykach i stylu książkowym sądzę i tuszę, w treści, jako niniejsza, w której za cały interes właśnie uważam ścisłą tylko wiarogodność sprawozdania.
Otóż — było to w parę lat po śmierci, powyżej zapisanej. Nie byłem w Paryżu, nie byłem we Francji, ani w Londynie, ani w Anglji, ani w Europie, ani w Ameryce... Byłem na kotwicy na pierwszym wstępnym pasie oceanu Atlantyckiego pomiędzy wyspami kredowatej białości, połamanemi w ściany prostopadłe. Niedziela była, słońce na niebiosach bez chmur, niżej ciemno, atramentowo, szafirowe ogromne fale, ale cisza taka, że żagiel żaden nie drgnął, sznur żaden niedbale spuszczony nie poruszył się... Nie widziałem jeszcze wszystkich osób, ekwipaż składających, a wszystkie dla słońca pięknego na pokład wychodziły właśnie; siedziałem na ławce pod masztem wielkim, przy mnie nowy znajomy, światły młodzieniec jakiś, z rodu izraelita, z którym często mawia-