Ciszy w najkolosalniejszym słowa tego tonie nie doznałem nigdzie jeszcze wyższej nad ciszę o jednej nocy, acz zimowej na oceanie... że słów na to niema, mimo, iż twarda to i prawie głodna podróż dwumiesięczna przeszła była i uprozaiczniała dobrze... Pomnę, iż, obejrzawszy się wkoło, ani modlić się nawet słów nie miałem — i zapłakałem tylko... że może być tak wielka cichość... a przecież tyle mórz pierw innych znałem...
Izraelicie, towarzyszowi podróży, którego raz w życiu napotkałem i to na okręcie, patetyczne rzeczywiście winienem także słowo. Był to młodzieniec światły, w filologji i filozofji także niemieckiej biegły, historję też znał i o sztuce miał wyobrażenie; umiał on i po polsku parę wyrazów, bo, acz zagranicą wzrósł, pamiętał, że dziecięciem w Polsce był, jak to mówi się czasem u nas szlachty: był to żydziak.
Jedliśmy nieraz razem z jednego naczynia ryż gotowany, zwłaszcza kiedy trudno było gotować z powodu, iż burze kuchnię rozbijały, a fale wyższe masztów przechodniem na statku pomiatały. Bo to była też niebezpieczna żegluga, dwa okręta współpłynące rozbiły się, jeden rozbity widzieliśmy na własne oczy.
Wiele razy na zwojach sznurów z izraelitą owym całe noce rozmawialiśmy po francusku o polityce, historji, filozofji, estetyce, o religji Chrystusa Pana i o talmudzie i o Mojżeszowem prawie i o nie wiem już czem. Gdy nadeszła niedziela (jedna z tylu niedziel!), że, ubierając się w kajucie, przymknąłem nieco drzwi, patrzę, aż ręka się przez szparę, z niedomknięcia drzwi wynikłą, wsuwa, podając mi różową flaszkę olejku do włosów i bieliznę świeżą; rzeczy, domyśleć się łatwo, jak kosztowne i rzadkie tam, gdzie już wodę bardzo oszczędnie rozdawano, i przy broni nabitej, aby ludzie się o wodę nie pobili... Izraelita wszakże, przynosząc mi te rzeczy, wiedział z innych niedziel po samej książce do nabożeństwa, spotykanej u mnie, iż dzień ten wyróżniać zwykłem. Otóż mówiłem z nim wiele, wiele różnych rzeczy...
Jednego razu, wpodłuż statku, miotanego ogromnemi falami, chodząc, że spodziewano się znaczniejszej burzy w nocy, ruch był wielki i krzyki rozkazów szczególniejsze, niż dotąd; a że, chodząc tak przed oną oczekiwaną burzą, mówiliśmy żwawo coś o bożoczłowieczeństwie Chrystusa Pana naszego, interlokutor mój przymilkł jakoś na chwilę i ja za nim — potem, wskazując mi na fale, rzekł: «A więc wierzysz i w to, że Mesjasz chodził po falach, jak po ziemi?»
«Wierzę» — odpowiedziałem...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po niejakim przestanku obustronnym, widząc, iż mój interlokutor izraelskiego jest wyznania, a światły człek, dodałem:
Przypominasz sobie zapewne moment i okoliczność, w których Pan przez morze szedł (boć czytujesz ewangelję ze mną razem, kiedy mi hebrajskie czytanie na tłumaczeniu nowego testamentu w wolnych chwilach pokazujesz), był to więc moment, kiedy już rzesze całe w najwyższym stopniu zaczęły się za Chrystusem Panem porywać w zapale tłumnym — lada chwila królem już ziemskim mógł być okrzyknięty... Otóż uchadzał wtenczas drogami, najmniej od rzeszy znanemi... W takiem to położeniu raz przez powierzchnię morza szedł... akt był logicznie naturalny, wynikł z rzeczy samej, jeżeli, jako widzisz, na maleńkiej ziemi syryjskiej zostawszy panem, to wystarczyło już, aby panem oto był wszech ziem — tam więc, gdzie owa ziemia maleńka, kończyła się też i cała ziemia z lądami swemi, a zaczynało się morze... Powiesz mi (lubo filozof jesteś): «A czemu to tak nie pójdziesz, bracie, aby pokazać mi, że tak jest?» Zmieńże pierwej proporcję moją do Pana mego — tudzież uważ, azali on, aby pokazać to, czynił tę sprawę, czy nie raczej, aby ukryć dostojność swą...»
«To jedno ci powiem», (mile tu wspominany, a raz spotkany) izraelita rzecze mi, że: «Jużci Chrystus wasz był to może najidealniejszy człowiek...»
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Książe pewny z zacnego, a wielmożnie historycznego szczepu (bo hetmanów rycerskich między swemi dziady mający), był też od niejakiego czasu w Ameryce, obywatelem rzeczypospolitej zostawszy, i na pięknem przedmieściu miasta New-York, które to przedmieście zowie się Brooklyn, zamieszkiwał. Wiele mu winienem chwil przyjemnych i przyjacielskich usług, a usługi mówię dlatego, bo jest rzadkiej uprzejmości serca człowiek. Kiedy, wielkim smutkiem dotknięty, po onem wybrzeżu przechadzał się raz ze mną, a słońce właśnie ku zachodowi miało się chmurą, mocnemi promieniami przeszytą, osłonięte widać opodal wzgórze małe, zie-