Strona:PL Dzieła Cyprjana Norwida (Pini).djvu/617

Ta strona została przepisana.

I polityka czasów, które się dotyka
Z tym grzmotem słów, narazie bolesnych i mętnych,
Które historja mija, a realność myli:
Sądem poważnych, sercem ludzi niepamiętnych,
Czyniąc zjednanych co rok z tem, z czem się waśnili.

«Oh! Doświadczenie — Wiesław mówił — doświadczenie,
Czemże ty dla nas jesteś? Przyjrzyjmy się, proszę,
Wszak, nie będąc starcami, gdy cofniem wspomnienie
Poza nas: pobojowisk sto, cztery rokosze.
I cała młodość nasza przeszła na czytaniu
Telegraficznych depesz o różnem powstaniu —
I mawia się wśród sinej krwi, jak wśród bławatków:
Od ostatnich do tylko co zaszłych wypadków —
A nim wyrzekłeś ona chrześcijańską datę,
Już się zmieniła! Czasy w wypadki bogate...
Bogdajby w myśli, cnoty i dopięcia planów!
O, nie patrz na uśpione w kolebce dzieciny,
Ani rad igrzyskami chłopiąt się zastanów,
Ani bądź ojcem, ani licz się między syny,
Ani, piastunem będąc, drobne baw pacholę —
Bo samolubem konasz, zostawując — bole!
I nic więcej».

To rzekłszy, ręką szukał serca,
Spokojny, jako chirurg, blady, jak morderca,
Gdyż wiedział, że mu na to odrzekną: «Bądź bogiem!»
I naprzód czuł, że prawdy te są monologiem.
Chryzogon, to słyszawszy, pocznie w inne słowa:
«Ludzkość wymaga ofiar — ludzkość jest zbiorowa,
Gdy jednostkowy człowiek kona, albo chory,
Ona idzie — silna to jest dziewka i zdrowa —
Ten, owy grób przeskoczy, odepchnie doktory
I dalej rusza — to jest realności prawo:
Bogiem bądź lub nie przychodź tu z twarzą bladawą,
Jak nów katakumbowy, bo ludzkość urosła!»
— «Przyznaję — na to Wiesław — że krzepka to pani,
Lubo nie mogę mniemać, że czuła i wzniosła,
Ani zwałbym postępem, co wstecz się pogani —
Rzeczywistości nawet wręcz odmawiam zwania
Energji, która tylko to wie, że ugania!»

«Jako? Cóż to jest? — nagle razem zawołano —
Tak rychło więc do tego doszliście już, aby
O realności samej poróżnić się miano?
Jeżeli tak, to koniec. Wpierw rozmowa szłaby.
Ale, jeżeli nawet w tem się już różnicie,
Że ów nazywa śmiercią, co tamtemu życie —
To za wiele; czytajmyż już lepiej Szekspira!

Czytajmy!» — i ucichli —

— Okno ktoś otwiéra,
Które był lekko przywiał Wiesław — ktoś nadchodzi,
Płaszczem okryty —

— Ha! ha! Straszyć nas przychodzi —
Zgadnijcie, kto? — To mówiąc, milcząca postura[1]
Wstrzymywaną jest, aby nie zdjęła kaptura
Aksamitnego — —

— «Bądźcie spokojni, panowie,
Zawoła gość, nie zgadnie żaden! Powiem ja sam,
Kaptur zaś, ile zechcę, zatrzymam na głowie
I długo was nie znudzę — idę — nie popasam —»
A słowa te powoli mówiąc, siadł przy stole,
Ręką podparłszy głowę, gdy kaptur, na czole
Wywinięty, obrzucał lica jego cieniem;
Łokciem zaś parł Szekspira tom ów otworzony.

Milczano z półuśmiechem — «Ja jestem zwątpieniem
Rzeczywistości — mówił ów gość nieproszony.
«Jakoż, gdyby naprzykład cień królewicowi

  1. postura (włos.) — postawa; tu: postać.