Jak granit! Chcesz krytykiem być? Wystarcza chęci.
Wczoraj jeśli sarkałeś na stylu zawiłość,
Głośże dziś, że niejasno tłumaczy się miłość,
Że cienie są potrzebne, jak północna pora —
By poufnego tobie zakryć autora —
Chmur kilka tam i owdzie wcale nie zawadzi,
Skoro chmura, jak słońce, do celu prowadzi;
Jutro znów jasność stylu zalecisz innemu,
Szkłem pałacem sprowadzisz mu światło na lice;
Czytelnicy przepomną, nim spytają «Czemu?»
I pióra twego wielbić będą błyskawice;
Onegdaj jeśli cynizm gromiłeś w kim innym,
Możesz pojutrze książki oddzielić od człeka,
Wskazać, iż tchnienie boże nie samym niewinnym,
Lecz, komu chce, się dawa i zasług nie czeka —
Lilja że w błotach miękkie zapuszcza korzenie,
Wenus z szumowin morskich bierze narodzenie,
Że błędem jest pożądać od sztukmistrza czynów,
Nie zaś dzieł sztuki jego — palm, nie zaś wawrzynów.
Sposobem tym, gdy pamięć czytelników płocha,
Uczynisz, co chcesz, z sądem takiego motłocha,
Bo tylko smak, i tylko jeszcze twój koniecznie,
Dasz jemu w miejsce prawdy, istniejącej wiecznie.
To zaś, gdy trwa przez wiele lat, robi się potem
Samo przez się, jak śpiącej prządce z kołowrotem
Nić idzie w palce martwe, włókno w nić się niesie,
Noga w takt kołem kręci i nie morduje się;
A ktoby ci zarzucił, że gościsz niedługo
W przysionkach prawdy, jako niestały przechodzień,
Westchnij i powiedz: «Człek jest jedno-dziennym sługą,
Wystarcza mu więc, gdy się niepokoi o dzień».
W ruinach, w nocy, mówią się i takie słowa,
Które gdzie indziej dziwnym brzmiałyby sposobem;
Nietylko bowiem z myśli jest myśli osnowa —
Człowieka myślącego postawno nad grobem
I mów z nim, a następnie, spotkawszy go w tłumie
Maskaradowym[1], spytaj o rzeczy też same:
Zobaczysz, co rozumiał tam, co tu rozumie.
Wprowadź go w okowaną więzień niskich bramę
I do tryumfalnego arku[2], co błękitną
Z wnętrza jaśnieje szybą czystego powietrza,
A poznasz wraz, gdzie jego myśl pocznie być szczytną,
Gdzie szybszym rytm i tęcza porównań gdzie letsza?
Zali to jest mistyczne?[3] Nie wiem, ale to wiem,
Że nie tłumaczy się to dyjetą i zdrowiem,
Bo ani się ku temu przeziębić nie zdoła,
Ani dostać gorączki.
— W świątyni pokoju,
Gdzie przez wyłomy sklepień gwiazdy ciekną z nieba,
Gdzie bluszcz czarny gronami pełnemi się wiesza,
Chodził o nocy Wiesław z Markiem. Głazów rzesza
Ogromnych, jak postaci wiele w sądnym stroju,
Lub rzesza widm, tu, owdzie — sterczała głowami:
Niektóre spały, inne niby ramionami
Dźwigały się, a inne pochylały skronie.
Cicho było — zdaleka czerniał ark Tytusa,
Kolosseum i Forum po przeciwnej stronie,
I oliw sad. Firmament, jak lice Chrystusa,
Wypogodzony bardzo, jasny od promieni,
Z historycznością onych na dole kamieni
Zgadzał się, jako gdy jest tło stosowne z twarzą,
Pejzaż z sceną, dla której stanowić ma ramy.
W taki czas spyta Marek: