To nic — jam pobladł... duch mój jest otchłanią
Tęsknot i musi strzec się własną mocą.
Czuję, że gdybym ja poleciał za nią
Tam, gdzie te swiatła całą ziemię złocą, 140
Byłbym jak jedna z gwiazd, co się tumanią
I przez tęczowe jej rąbki migocą,
I już... już własnej twarzy mieć nie mogą,
A ja tu czekam w ciemności —
Na kogo?
Żaden duch nie jest bez przyjaciół własnych, 145
Żaden głos nie jest bez ech — po za swiatem.
Raz ja nad Ikwą po mych łąkach jasnych
Błądząc, znudzony błękitem i kwiatem,
Bo mi w pamięci koral twych ust krasnych,
Co perły takim obwodzi szkarłatem, 150
Jasniej się palił — i twoje oblicze
Skrzyło jak słońce myśli tajemnicze;
Znudzony, że mój głos tu nie pomaga
Ludziom w niewoli, ogień serca pije,
A ciągłej szczęścia ofiary wymaga 155
I ciągle serca mego jadłem żyje,
A tu na swiecie inna jakaś waga
Waży wypadki... człek podłością tyje
I spity winem, pieśń, co aniołowie
Dają, za pościel kładzie i wezgłowie: — 160
Siadłem pod chatą kobiety cmentarnej,
Co odmykała trumnom kołowroty,
I pełny byłem wtenczas myśli czarnej
Jak Brutus, który na twarz białą cnoty
Krwią swoją rzucił. — A u gospodarnej 165
Kobiety były z malw ogromne płoty,
I z nędzą piękność połączona sielska,
Że chata się ta zdawała anielska.