Zaszły pleśnią i gadem... więc z rowów fetory, 25
Żółte febry — morowe ogniste upiory
Wychodziły... więc się skrzydło śmierci rozpostarło
Nad zamkiem, — co dnia któreś z tej rodziny marło,
Co dnia dzwon — a żaden się z poddanych pod plagę
Nie odważył — ów zwyczaj oddać pod rozwagę, 30
Woleli żyć pod strachem choroby i gadów.
Aż ono powstał wreszcie głośny śmiech sąsiadów
Widzących, — że miasto bram na wielką ulicę
Otworzyć — ci przez furtki i przez okienice
Wyskakują, jakoby szpitalni szaleńce, 35
Bez wyjątku — matrony — panny i młodzieńce,
Nawet starce.
Tę powieść wam powiedzieć trzeba,
Którzy bram, ludy całe wiodących do nieba,
Nie otwieracie, a kto o duch-lud się lęka,
To wy małe prywatnej dewocyi okienka 40
Takiemu odmykacie.
Kiedy się boisz duchów, widać, żeś jest dzielny;
Duch, który w ciele czuje strach — jest nieśmiertelny;
Lecz gdyś jest tchórz cielesny, widać, że masz małą
Duszę, która się boi, śmiertelna, o ciało.
Możesz się bawić światem, póki cię duch Boży,
Jak strażnika nad swemi skarby nie przełoży.
Nie wiem, co się dzieje? Ku duchowej stronie
Swiat dziś, k’dyablu jadący, odwraca swe konie.
O konstytucyach, jak o fortepianach, słyszę,
W których się zamieniają ludzie na klawisze,
Pedały instrumentu są Pluton i Ceres,
A gra na nim — najwyższy pieniężny interes.