Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/316

Ta strona została skorygowana.

Zaszły pleśnią i gadem... więc z rowów fetory,        25
Żółte febry — morowe ogniste upiory
Wychodziły... więc się skrzydło śmierci rozpostarło
Nad zamkiem, — co dnia któreś z tej rodziny marło,
Co dnia dzwon — a żaden się z poddanych pod plagę
Nie odważył — ów zwyczaj oddać pod rozwagę,        30
Woleli żyć pod strachem choroby i gadów.
Aż ono powstał wreszcie głośny śmiech sąsiadów
Widzących, — że miasto bram na wielką ulicę
Otworzyć — ci przez furtki i przez okienice
Wyskakują, jakoby szpitalni szaleńce,        35
Bez wyjątku — matrony — panny i młodzieńce,
Nawet starce.
Tę powieść wam powiedzieć trzeba,
Którzy bram, ludy całe wiodących do nieba,
Nie otwieracie, a kto o duch-lud się lęka,
To wy małe prywatnej dewocyi okienka        40
Takiemu odmykacie.



LVI.

Kiedy się boisz duchów, widać, żeś jest dzielny;
Duch, który w ciele czuje strach — jest nieśmiertelny;
Lecz gdyś jest tchórz cielesny, widać, że masz małą
Duszę, która się boi, śmiertelna, o ciało.



LVII.

Możesz się bawić światem, póki cię duch Boży,
Jak strażnika nad swemi skarby nie przełoży.



LVIII.

Nie wiem, co się dzieje? Ku duchowej stronie
Swiat dziś, k’dyablu jadący, odwraca swe konie.



LIX.

O konstytucyach, jak o fortepianach, słyszę,
W których się zamieniają ludzie na klawisze,
Pedały instrumentu są Pluton i Ceres,
A gra na nim — najwyższy pieniężny interes.