chnęła się, zarumieniła i powiedziała: il est là, oh! vous le connaissez bien — pokazując na bukiet; była to zupełnie scena Sterna. A potem Zienkowicz sporządził kaliszan litewski, taki jakeśmy go w Wilnie pijali, był tam porter, wino, piwo, syrop, cukier, cynamon, cytryna, słowem był doskonały... dziewczynce dałem filiżankę tego mocno utajonego cukrem napoju, podobał się jej... Chciałem, aby była weselsza, chciałem, żeby mnie pocałowała, prosiłem jednak o to skromnie, i prawie nieśmiało, wtenczas kiedy wyszedł Zienkowicz... ale nie chciała mnie pocałować... Wdzięczny jej za to jestem, że nie zniszczyła uroku tej delikatnej sceny... O godzinie pół do ósmej wyszliśmy, dziewczynka wyszła za nami, zdawało mi się, że nieco smutna, odwróciłem się od niej i dwa razy uśmiechnąłem się, lekko schyliwszy głowę, potem poszliśmy do ogrodu królewskiego... Śliczny wieczór, słońce czerwone i na pół zakryte chmurą zachodziło, tak, że można było patrzeć na jego krąg czerwony... Potem Zienkowicz zaprowadził mię w ustronne miejsce, ocienione dzikiemi drzewami, gdzie miał dzień przedtem schadzkę z poznaną dniem wprzódy panienką. Poznał ją na balu, gadał, ustąpił miejsca, i dała mu rendez-vous. Sama wybrała miejsce, ale nie powiedziała gdzie mieszka i prosiła, aby się jej nie kłaniał, ile ją razy w towarzystwie spotka chodząc po ogrodzie... O Francuzki! kiedy Zienkowicz przez jeden wieczór, blady i wynędzniały, i z tak zgasłemi oczyma może pozyskać od was wszystko... prócz serca!... O godzinie dziewiątej wyjechałem z Wersalu i całą drogę marzyłem o dziewczynce... Dzięki Ci Boże, żem się nie wyzuł z dziecinnego wstydu, że nie jestem rozwiązły, że, kiedy inny nie miałby do wspominania jak słowa, które tę dziewczynkę wstydemby rumieniły... ja wspominam tylko rumieniec, z jakim mi dawała ukryty w bukiecie lecz od serca odpięty groszek... i takie marzenie może mię przez dwie godzin kołysać lekko — jak pioska niewinna, śpiewana nad dzieckiem. Wróciłem do miasta z czystszem i lepszem sercem... Idąc przez ulicę patrzę — aż w bramie stoi starzec w surducie porządnym, z siwą głową tak schyloną na piersi, że twarzy dojrzeć nie można było... i ciemność nadawała temu milczącemu starcowi jakąś wielkość nieszczęścia, nie-
Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego 01 (Gubrynowicz).djvu/428
Ta strona została przepisana.