Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/013

Ta strona została skorygowana.

Latawiec po nieprzejrzanych szlakach wyobraźni, pnący się w wysokość samotnych szczytów alpejskich, bo tylko z tej wysokości mógł dostrzec sinych krańców ojczyzny — wędrowiec po dzikich ścieżkach wygnania, nie zaznał szczęścia rodzinnego, nie spoczął w cieniu domowym, który po nieszczęśliwej w świat wycieczce użycza czasem skromnego przytułku, ochłody i sił pokrzepienia.
Pojony goryczą i piołunami, które rozlewały się po wszystkich kartach jego twórczości, nie poddawał się cierpieniu, ale uzbrojony w dumę, piekielne wyzywał potęgi do walki ze złem i gryzł je własnem sercem. Jak wielki duch zniszczenia przeszedł po szerokich łanach literatury z hasłem „kocham lud więcej niż umarłych kości“... Zaszczepiając jad ironii, przez Eumenidowe rózgi przepędzał głupotę i zdzierał tradycyjne szaty z tych, co w starych trumien popiele spoczywali snem na wawrzynach.
Owoce jego posiewu zeszły w piorunujących skargach Jeremiego, odrodziły się w skrach brylantowych liry Asnyka, i do dziś są pokarmem duchowym najmłodszej dziatwy Apollina. Bo też jakiś duch młodzieńczy, wiośniany wieje z jego pieśni. Młodzież polska, ta „zwrócona ku słońcu źrenica narodu“, znajduje w niej odbicie wieku marzeń i burz, górnych polotów i dążeń zapalnych; całe pokolenie nerwowych upaja się jak haszyszem poezyą, co łechce i szarpie, głaszcze i targa zarazem.