Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Pamiętam dotąd jéj dziecinne słowa.
Patrząc na śnieżne gór Iranu szczyty,
Raz mnie pytała „Tam, pod gwiazd błękity,
Co to za lampa błyszczy kryształowa?

95 
Patrz jakim blaskiem gór wierszchołek spłonął;

Zapewna xiężyc w ich łono utonął,
I w alabastrach błyszczy się ukryty...”

Nie przeszła chwila, już byłem na górze
Wśród śniegów lodu: i w tak prędkim biegu

100 
Wróciłem nazad, że doliny róże

Kwitły utknięte w wazonie ze śniegu.


V.

Ja miałem brata... Całe pokolenie
Było mi niegdyś jak wierna rodzina,
Dzieliło razem i głód i pragnienie;

105 
A teraz każdy z braci mię przeklina,

I chce mi szkodzić jawnie lub obłudnie.

Raz zapędzony na łowach daleko,
Wracałem w skwarne pustyni południe.
Koń mój z pod kopyt miotał piasek wrący,

110 
Chwiał się znużony pragnieniem i spieką,

W rozwarte nozdrza chwytał wiatr gorący.

Wtém jedzie Arab przez pustyni błonia.
Rzekłem do niego: „Słuchaj bracie młody!
Musisz miéć wodę, daj mi kroplę wody.

115 
Widzę że pełne twe juki podróżne,

Wody! nie dla mnie, lecz dla mego konia”.

A on mi na to: „Czary moje próżne,
Ostatnia pełna, ciskam ją o głazy;
Umiéraj zdrajco! Giaur niech nie żyje.

120 
Gdybym gdzie wiedział pobliskie oazy,

Z których ty pijesz, albo koń twój pije,
Zatrułbym wody... Bogdaj nie ochłódło
Niebo skąd chłodu twa dusza wygląda”.