Pamiętam dotąd jéj dziecinne słowa.
Patrząc na śnieżne gór Iranu szczyty,
Raz mnie pytała „Tam, pod gwiazd błękity,
Co to za lampa błyszczy kryształowa?
Zapewna xiężyc w ich łono utonął,
I w alabastrach błyszczy się ukryty...”
Nie przeszła chwila, już byłem na górze
Wśród śniegów lodu: i w tak prędkim biegu
Kwitły utknięte w wazonie ze śniegu.
Ja miałem brata... Całe pokolenie
Było mi niegdyś jak wierna rodzina,
Dzieliło razem i głód i pragnienie;
I chce mi szkodzić jawnie lub obłudnie.
Raz zapędzony na łowach daleko,
Wracałem w skwarne pustyni południe.
Koń mój z pod kopyt miotał piasek wrący,
W rozwarte nozdrza chwytał wiatr gorący.
Wtém jedzie Arab przez pustyni błonia.
Rzekłem do niego: „Słuchaj bracie młody!
Musisz miéć wodę, daj mi kroplę wody.
Wody! nie dla mnie, lecz dla mego konia”.
A on mi na to: „Czary moje próżne,
Ostatnia pełna, ciskam ją o głazy;
Umiéraj zdrajco! Giaur niech nie żyje.
Z których ty pijesz, albo koń twój pije,
Zatrułbym wody... Bogdaj nie ochłódło
Niebo skąd chłodu twa dusza wygląda”.