Krzyknąłem wściekły: „W żywocie wielbłąda
I oba zbrojni zwarliśmy się razem,
Jako dwa wichry wśród piasków tumanu.
Upadł przeciwnik przebity żelazem...
Koń mój pił wodę!!!... Turban wroga zlata,
Dobrze mi znana... Już nie miałem brata...
Lecz koń mi został, i biegł przez pustynie,
Koń który myśli Araba przenika.
Jak struś na stepach gdy skrzydła rozwinie,
I grzywa konia z wiatrami igrała.
Lecz przebóg! koń mój chwieje się, upada.
Patrzę! a w piersiach tkwi zbojecka strzała...
Ojcze mój! Ojcze! okropna to zdrada!
Rumaka mego przeszło śmierci drganie,
Parsknął i głowa na piasku zaległa.
Wtenczas spojrzałem na pustyni błonia,
Piérwszy raz mi się zdała tak rozległa...
Patrz! czy to śmierci posłaniec ponury,
Wleciał do smutnéj celi zakonnika?
Motyl nie strojny w złoto ni w lazury,
Ledwo z jedwabnéj dziś zmartwychwstał truny,
Skrzydła czernieją jak zmarłych całuny,
I ma na skrzydłach pisany gniew Boży
Co mu tak cięży że je w ogniu pali...