Tak dziki Arab gdy się los rozsroży,
Lecz gdy noc ciemne przywdzieje zasłony,
Lśni przed nim jasność samobójczéj stali,
Patrzy posępny na niebios sklepienia.
Twarz ma pobladłą i wzrok zapalony,
Silne jak drzenie głodu lub pragnienia.
Piękny nasz kościół! u stóp jego wały
Spienione miecą na głazy ukropy;
Stoi na skale jego krzyż nad skały,
A cudne palmy, pustyni królowe,
Przy nim się zdają jak powiewne zioła;
Czołem zmiatają ganki marmurowe,
Jak gdyby chciały w prochu złożyć czoła...
Kiedy na kościół napadli Araby.
Straszliwy odgłos rozbiegł się po gmachu,
W klasztornéj sali zebrały się mnichy,
Ale cóż znaczył mnichów odpór słaby?
Gdy ja stanąłem: „Bracia! czyż niegodnie
Mamy się poddać? niech nas Bóg ośmiela!
Weźcie do ręki psalmy i pochodnie,
I czarne szaty i krzyż Zbawiciela.”
W sam tłum Arabów, niósłem ślepe ciosy.
Za mną się światła snuły długim rzędem,
I brzmiały hymnów pobożne odgłosy.
Pod mieczem mnicha legł nie jeden zbójca,
Mnichu widziałeś! on poległ z téj dłoni;
W twarz mu zaglądam... Już nie miałem ojca.