IV.
ZEMSTA.
Zgiełkiem i wrzaskiem zabrzmiały komnaty,
Głośna to radość, lecz radość nie szczéra;
Śmiéch słychać!... śmiéch to wymuszony świata
Na bladych licach nigdy nie umiéra.
5
Śmiéch ten jaśnieje jako kwiaty z płótna,
Którémi błyszczy biesiadnika głowa:
Ich postać wiecznie, wiecznie jednakowa,
Wiecznie bez czucia, choć piękna, lecz smutna,
Nigdy nie żyły i w nieba błękicie
10
Nie odetchnęły — i nigdy nie zwiędną.
Lecz któżby przeniósł takich kwiatów życie,
Nad jedną chwilę roskoszy — choć błędną?
Pan Brzeżan smutny, milczący, ponury,
Porzucił tłumu różnobarwne fale;
15
Szedł do komnaty, gdzie ciemne marmury
I wodotryski wychładzały salę.
Okna posępne gotyckiéj struktury;
Przez okna xiężyc pełnym blaskiem pada,
Cisną się krzewy kwitnące jaśminu.
20
Wokoło stoły z marmuru, bursztynu;
A z ram złoconych nie jedna twarz blada
Któréj wiekami ściemniały kolory,
Twarz przodków patrzy, smutna, nieruchoma.
Chodził Starosta, krok niepewny, skory,
25
Za nim się cienie kładły od xiężyca;