Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/237

Ta strona została przepisana.

Na moim tronie obca zasiadła kobiéta...
Boże! sala tronowa, a kirem wybita?
Zamiast kwiatów, ubrana w żałobne cyprysy...
Klękać mi każą — poco? — i modlić się do Boga?
Ach!!!

PAŹ, przybliżając się.

       25 Pani! w tych marzeniach widzę główne rysy
Przepowiedzeń dziwacznych twego Astrologa.

MARJA.

Lecz czemuż w téj godzinie stają mi na myśli?
Umysł je przybrał w jasne obrazu kolory,
Postaci ich odbija, wszystkie twarze kryśli...

PAŹ.

       30 Pani moja! masz umysł obłąkany, chory.

MARJA.

Czy nic nie słyszysz paziu?

PAŹ.

W koło głuche cisze,
Tylko echo pałacu słowom odpowiada,
Tylko wiatr gałęziami modrzewiów kołysze,
I przez gotyckie okna blady xiężyc pada.

MARJA.

       35 Co? xiężyc świeci? jaka blada przy xiężycu
Musi być twarz Botwela? Na ponurém licu
Głęboki zamysł zbrodni uśpiony spoczywa;
Za nim xiężyc na trawie długie kładnie cienie;
Błąka się — w dłoniach lampy ognisko ukrywa,
       40 Aby jéj nie zgasiło silne wiatru tchnienie...
O! tak, bogdajby zgasła! wróci z twarzą ciemną,
Lecz przynajmniéj nie ujrzę zbrodni na téj twarzy.
Nie, nie, lampa nie zgaśnie, sam wiatr ją rozżarzy.
Henryk zginie!... O Boże! zmiłuj się nade mną!

Po chwili; z wzrastającém przerażeniem.

       45 To Rizzia! Rizzia słowa! Czyż ta noc wróciła?...
Patrzcie — on się w te szaty królewskie otula...