Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

Śmiałem się gorzko, był to śmiéch szatana.
       60 Daléj wielbłądzie! daléj na pustynie!
Może gdzie radość błyśnie niespodziana,
Niedam ja urość téj bujnéj krzewinie;
Może gdzie zemsta to serce obudzi,
Już skamieniałe wśród kamiennych ludzi.

       65 Tak koral niegdyś żył pod morską wodą,
Nieraz się smucił przewidując burze;
Gdy słońce w niebios błysnęło lazurze,
Koral jak majtek cieszył się pogodą;
Ale zerwany wichrami jesieni,
       70 Skamieniał błądząc wśród zimnych kamieni.

II.
Pamiętam kiedyś, było to w południe,
Płynęła zwolna wielka karawana:
Gdy przypłynęła nad pustyni studnię,
Powstała wrzawa ze śmiéchem zmieszana;
       75 Tłum cały bieży prędkiémi zawody,
Potém jak stadem spłoszone żurawie,
Gwarzy wesoło i zaczerpa wody...
Ale śmierć była w téj wody przyprawie.
Była trucizna... Ha! poco się śmiéli?...
       80 Już piją! piją! jedna twarz pobladła,
Tam upadł drugi — tam bracia skościeli,
I drząca czara z martwych rąk wypadała.
Rzekłbyś! że Diwy, że ciemni Anieli
Na świat zarazy wyrzucili tchnienie.
       85 Ani tak liczne na brzegu kamienie
Jak były trupy!... Z całéj karawany
Pozostał starzec, młodsi go ubiegli,
Pięciu miał synów — wszyscy trupem legli...
Przybiegł nareszcie, gdzie rozbite dzbany,
       90 Gdzie ciała synów leżały na brzegu.
O! rospacz! martwe było całe plemie!
Chciwie jak sorbet ochłodzony w śniegu.
Chwycił truciznę, z synami się złączy...