Przed rokiem ogłosiłem drukiem w Paryżu dwa pierwsze tomy moich poezyi; niezachęcony pochwałami, niezabity dotąd krytyką, rzucam tom trzeci w tę otchłań milczącą która pierwsze połknęła. Minął ów czas błogi, chociaż mało korzystny dla literatury naszéj, kiedy umieszczona w dzienniku Warszawskim[1] oda, duma lub ballada, nadawała imię poety. Trzydziestu prenumeratorów dziennika (albowiem tylu ich było) rzucało nazwisko nowe na woskowane posadzki salonów, i romantyczny poeta brał chrzest, znajome nadający imię; nadto pisma czasowe dzienne, zamglonémi niemczyzną okresami, rzucały z paszcz sfinxowych zagadkę sławy autorskiéj; szczęśliwy, kto ją zrozumiał, szczęśliwszy, kto w pokorze ducha niezrozumianéj wierzył. Dziś dziennikarze, owi tworzyciele literackich królów milczą. Gazeta Warszawska umieściła wyjątkami, w sześciu numerach, całego prawie Żmiję, nie czyniąc żadnych uwag nad tak pociętym kozaków wodzem.
Niespodziewam się aby Lambro mógł się kiedy podobnież ukazać na szaréj bibule dzienników, bo Lambro jest to człowiek będący obrazem naszego wieku, bezskutecznych jego usiłowań, jest to wcielone szyderstwo losu, a życie jego jest podobne do
- ↑ Mowa o Dzienniku Warszawskim.