Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/366

Ta strona została przepisana.

Da nieśmiertelność kamiennego łoża,
Kwiat w niéj nie tracąc barwy kamienieje.
Lecz jeśli wieszczek nie znajdzie wyrazów,
W głąb jego serca słuchacz nie dosięga;
Często podobny sam do zimnych głazów,
Choć pieśń ognista w myśli się wylęga,
Często go słuchacz odbiegnie wesoły...
A pieśń, co ledwo dopłynie półowy,
Jak mórz zamarłych owoc rubinowy,
Bezpłodne w sobie zamyka popioły.


V.

Niegdyś nam północ miecz podała w dłonie
A potém chytra bezsilnych odbiegła[1].
Widziałem walkę — widziałem to błonie
Gdzie siła naszych rycerzy poległa.
Ja byłem dzieckiem i patrzałem z chaty...
Powietrze chmura proporców krajała,
W Tureckich szykach lśnił xiężyc bogaty,
Nad nim dym śrebrny wyrzucały działa,
Stamtąd huk leciał, stamtąd ziemia grzmiała,
I grad pocisków wyrzucały spiże;
A stąd, zachodnim złocone promieniem
W ten dym ognisty szły błękitne krzyże,
Z uporném, z głuchém rospaczy milczeniem.
Potém je dymy spiżowe pożarły,
Mignęły w ogniu złote — i pobladły.
Przed nocą wszystkie szeregi wymarły,
I wszystkie krzyże w szeregach upadły.


VI.

Tak się zwycięstwa przeważyły szale...
Lambra Tureckie ominęły gromy,
Wdarł się na skałę — całą noc na skale,
Patrzał na groby, na groby bez końca!
I tak nazajutrz jeszcze nieruchomy
Błyszczał w promieniach wschodzącego słońca...
A stamtąd poszedł błąkać się po świecie.
Lecz nie samotny — znalazł się ktoś drugi,

  1. Niegdyś nam północ miecz podała w dłonie
    A potém chytrze bezsilnych odbiegła.

    Mowa o Katarzynie Carowéj, która Greków podburzała do powstania, i zdradziła oczekujących od niéj pomocy.