Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/368

Ta strona została przepisana.

I dłutowanych w marmurze turbanów,
Jak odłam z rajskich oderwany światów
I przesadzony na skalne urwiska.
Tam byłem wczora... Słońce zachodziło...
Za marmurowe skryty grobowiska,
Widziałem dwoje ludzi nad mogiłą;
Widziałem klefta i Greczynkę młodą.
Ona — do Peri podobna urodą,
Jak była piękną, wyraz nie okryśli!
Gdy długo, długo patrzałem w jéj lica,
Kiedy się potém obudziłem z myśli,
Tak byłem tęskny — rozmarzony — smutny,
Jak gdybym długo patrzał w twarz xiężyca.
Snadź że jéj życie był to czas pokutny,
Za całą przeszłość szczęścia pogrzebaną;
Miała na twarzy smutek — lecz nie żałość,
Barwę koralu łzą nie opłukaną;
Rumieniec tonął w bezpromienną białość,
I w białych szatach stała między drzewa
W pół przeświecona blaskami zachodu,
Podobna śrebrnéj fontannie ogrodu,
Z któréj wiatr mgliste warkocze odwiewa.

Kleft znać z ubioru był kiedyś rycerzem,
I wierne rysom członków nosił szaty,
Piersi jedwabnym zamknięte pancerzem,
Co się od słońca w różne barwy łamie,
Wypukło w złote wyszywany kwiaty.
I miał kapotę rzuconą na ramię,
Białą jak śniegi — i pas złotolity,
Nogę złoconym wiązaną rzemieniem,
Małą misiurkę któréj axamity
Pod kruczych włosów tonęły pierścieniem,
Na niéj z misternie ułożonéj zwici,
Węzeł w złociste rozpadał się nici.

Choć stłumionémi przemawiali słowy,
Mogłem dosłyszéć ułamków rozmowy.