Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/385

Ta strona została przepisana.

I gorączkową rozpalone śpieką,
Kryształowémi pokryły się łzami.
A potém czoło wsparł na drżącéj dłoni,
Oczy nie miały wzroku choć bezsenne,
I wszystkie żyły wybłysły na skroni,
Jakby gałązki bluszczu powiązane;
I wszystkie włosy, jak liście jesienne,
Drżały na czole, wiatrem nie rozwiane:
I w marmurowéj na pozór postawie,
Rozkołysanie widać zmysłów pjane.
A o czém inni śnią — widział na jawie,
Tylko jaśniejsze. Jak węża kawały,
Rozcięte widma jedném życiem drgały.

Ciszéj! bo właśnie teraz sen czarowny
Rzucił go lotem po nieba błękicie...
Dzikiéj roskoszy urok niewymowny,
W nagloném tchnieniu zamknął zmysły — życie —
Słowo poczęte śmiéch porywa — łamie —
I śmiéch poczęty w odetchnieniu kona.
Bo to nie skrzydło, ani silne ramie,
W lekkiéj powietrza pławiło go fali;
Lecz ciężar myśli opadł z głębi łona,
I ciężar wspomnień zniknął z uczuć szali.

Stanął... i nagle tysiące błyskawic
Wieńcem ognistym mignęły do koła.
Rzekłbyś że tysiąc zamachniętych prawic
Wiało tysiącznym mieczem archanioła.
Pogasły, w błękit stopiły się ciemny,
Tak przezroczysty — głęboki — tajemny,
Jak nieskończoność... I słychać szum morza.
Potém z ciemnego błękitu przestworza
Wykwitał mglisty obraz sennych czarów.
I gmach z tysiącznych złożony filarów,
Lekką jasnością w powietrzu skréślony,
Od stóp korsarza w dwie się rozbiegł strony
Po całém niebie. A jedna półowa
Uwiana była z promieni xiężyca.
Jasna i blada jak noc xiężycowa,