Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/386

Ta strona została przepisana.

Cała w przezroczu błękitnawo szklista;
A druga strona posępna, ognista,
Jak piekło. Wielkie zwierciadło egidy
Gmach cały kryło jasności sklepieniem;
Pod niém schylone duchów karjatydy,
Dwubarwnym światła uwiane promieniem,
Z bliska ogromne — jak ciemni szatani,
Biegły w dwie strony, oddaleniem mniejsze,
I coraz dalsze — i coraz świetniejsze,
Jak mgliste gwiazdy niknęły w otchłani. —

A Lambro nie śmiał tchnąć — bo choć wynio[sła]
Była duchami otoczona sala,
Lecz taka lekka, że powietrza fala
W otchłań człowieka tchnieniem potrącona,
Możeby duchów kolumny rozniosła.
Więc stał — i tchnienie połykał do łona,
By czarownego nie zamglić zwierciadła.
A w lesie kolumn widział ludzkie cienie,
Kleftów oddawna pomarłych widziadła:
A wszyscy w gmachu wplątani promienie,
Bladzi — posępno śrebrni lub ogniści,
Lekcy i liczni jako chmura liści
Wiatrem zwichrzona, wiązali się w tłumy.
Ale dotknięci żywego oczyma,
W twarzach zdradzili wiele ziemskiéj dumy.
Widać, że znaczni rysami Kaima
I strojni dotąd w blask ziemskich kolorów,
Nie mogli zasiąść wśród niebieskich chorów;
I przed oczyma Lambra, napół sini,
Napoły lśniący od złota, szkarłatów,
Ziemskiemi barwy, jak oazis kwiatów
Stali na śrebrno ognistéj pustyni.

A skoro Lambro stanął w duchów kole,
Milionowe patrzały nań duchy;
I tak go w spojrzeń zakuli łańcuchy,
Że nie mógł zamknąć oczu — i na czole
Palące uczuł znamię duchów wzroku,
I drzał — gdy szmerem rosnącym potoku,