Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/396

Ta strona została przepisana.

Na Boga! szczęścia nie ucz się odemnie.
Idź — weź te złoto... może nim zapłacisz
Za snu godzinę — za czarę trucizny.
Weź i tę czarę — wśród domowych zacisz
Jeżeli kiedy dożyjesz siwizny,
Niech do téj czary twoje dzieci własne
Cypryjskich jagód nalewają wina;
A może zaśniesz, jak ja teraz zasnę.
Ja nie przeklinam, śmierć ciebie przeklina.
Śmierć od trucizny — bezsławna — i marna
I nadto wczesna... Głębi mego łona
Bóg tajemnicze dał zarodu ziarna,
Dał samobójczą myśl, ta wykarmiona
Rosła jak bujne, głuszące rośliny,
Stała się zmysłem duszy — roskwitała.
Czekałem tylko szczęśliwéj godziny,
A wtenczas, dusza rozwiązana z ciała,
Mogłaby skończyć pasmo wyobrażeń,
Uczuciem dumy i śmiercią bez marzeń.
Wtenczas koło mnie stałyby w około,
Z grobów wezwane dawnych druhów twarze.
Z uśmiéchem gorzkim odwróciłbym czoło,
Niechby widzieli że śmierć była w czarze!
Bo oni niegdyś niedowiarstwa wzrokiem
Śledzili we mnie męstwa — niedostrzegli...
I dziś — dziś jeszcze nie wszyscy odbiegli.
Widzę ją — widzę — tam — z błękitnem okiem,
O nie — to szatan ubiera w mgłę ciemną
Takie obrazy. Wściekłość mnie porywa!
To paź... to ona... martwa... jeśliś żywa?
Ja konam! konam! — chodź ze mną! chodź ze mną!“
Paź upadł we krwi. Lambro drzący, blady,
Zbył w nim sztyletu — szedł — i niezatarte
Stopami krwawe powyciskał ślady,
Pot miał na czole — usta wpół otwarte.


XI.

Taką twarz noszą anieli przeklęci.
Na czole myśli biegające tłumem,