Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T1.djvu/403

Ta strona została przepisana.

Patrzał jak odmęt zrastał się rozbity,
A martwe ciało napoły widome,
Napół morskiémi przykryte błękity,
Wzruszonéj morza fali się broniło,
Łamiąc się w kształty życiem nieruchome;
I utonęło pod morza mogiłą.

A Lambro... on był szatanem — czy głazem!
Lambro schylony nad takim obrazem,
Śmiech miał na licach, wesołość na czole.
Ten śmiéch, ustami wydany bladémi,
To były trucizn wracające bole,
Był to śmiéch Lambra — ostatni na ziemi.


XVIII.

Lambro milczący usiadł na dywanie,
Cały się mroczył i bladnął i gasnął.
A potém głośno w obie dłonie klasnął,
Wnet stary majtek wbiegł na zawołanie.
Lambro rzekł: „Majtku! niech pop okrętowy
Zapali lampy jak o wielkiém święcie,
I niechaj głośno spiewa hymn grobowy,
Przy mnogich światłach, w mrocznym kadzidł dymie,
Za tych co mają skonać na okręcie,
I co skonali...“
— „Panie! jakież imie
Wspomni w modlitwach? czyjeż gaśnie życie?“
— „Powiesić pazia na masztowym szczycie,
Za niego modły niech wzniesie do pana“. —

— „Lambro! twój rozkaz spełnić się nie może.
Twój paź gdzieś uszedł, i zniknął od rana,
Musiał tajemnie spuścić łódź na morze.
Lecz choćby w Pera ukrywał się wieże,
Choćby się w gmachach zamykał sułtana,
Nakarmię kruki jego ciała ćwiercią.“ —

— „To nic... Pop niechaj odmawia pacierze
Za konających i za zmarłych duszę;