Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T2.djvu/324

Ta strona została przepisana.
BALLADYNA.

Niech wejdzie...

(Goniec wchodzi.)

Jakie od męża nowiny?

GONIEC.

Pan Graf pozdrawia...

BALLADYNA.

       110 A kiedy z powrotem?

GONIEC.

Burza go w blisklém zaskoczyła lesie.
Konie ognistym przerażone grzmotem
Grzęzły po bagnach; sosny się jak trzciny
Gięły z okropnym hukiem i łoskotem.
       115 Nie można było dotrzeć do zamczyska,
I pan Graf czeka w pustelnika celi,
Aż się ta burza wygrzmi i wybłyska.

BALLADYNA.

Cożoście z panem nowego widzieli?

GONIEC.

Pan Graf pomyślnéj dokonał wyprawy.
       120 Zaledwieśmy wjechali w Gniezneńskie ulice,
Kala czerwonéj bramy spotkaliśmy orszak
Rycerzy uzbrojonych; na ich czele Popiel
Jechał konno. Koń jego dumny piął się nieraz,
I zawieszał w powietrzu żelazne kopyta
       125 Nad głowami pokornie klęczącego ludu.
Wtem Kirkor — któżby myślał? Kirkor samotrzeci
Chwyta dłonią koniowi królewskiemu cugle,
Krzycząc: srogi tyranie! trzema zabójstwami
Doszedłeś aż do tronu; idź w piekło! To mówiąc
       130 Mieczem rozciął przyłbicę ukoronowaną.
I za szaty chwyciwszy podniósł, wstrząsnął trupa,
I ludowi pokazał. Lud z razu oniemiał;
Potém w niebo ogromnym uderzył okrzykiem,
Nie można było wiedziéć pochwalał czy ganił.
       135 Nagle się cały ku nam rzucił szumną falą,
Chwila — a już nas jako trzy maleńkie mrówki