Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/060

Ta strona została przepisana.

łem i zapomniano o mnie; czegóż więcéj chcecie od ludzi co umarli?
Widzicie tę białą ziemię, jam tu mieszkał; widzicie kości te, ja żyłem z niemi.
A to jest moja kość, ta kość spruchniała. Ludzie ją niegdyś szanowali, a dawniéj jeszcze całowała ją matka moja, a dzisiaj mewa w téj czaszce uwiła gniazdo i mieszka; dajcie wy pokój białemu ptakowi Boga.
Ja znałem matkę jego matki, gdzież jest? gdzie są gile które przylatywały ubierać róż girlandami suche drzewa Syberyi, abym sobie przypomniał jabłonie sadów moich w ziemi ojczystéj.
Tak skarzył się i przepraszał go Anhelli za obelgę kości jego mówiąc: oto ja w krótce przyjdę położyć się z wami, nie klnij mnie.
Myślałem że się smucisz za wzgardę kości twojéj... jestże to świątynia pełna ptasiego wrzasku? Lecz niech tak będzie jak się Bogu podobało.
A nie powiem ci co się stało z nazwiskiem rodu twojego, bo nie mógłbyś zasnąć choć jesteś umarłym i poszedłbyś jęcząc po świecie.
A teraz przestań być latarnią grobu własnego, i zrzuć ogniste szaty, i rozbierz się z płomieni.
Gdy to mówił, utopił się duch w śniegu i stało się ciemno gdy zgasnął.
Więc pobiegł za nim Anhelli wołając: powiedz mi nazwiska tych ludzi którzy tu spoczywają przy tobie...
Skoro to wyrzekł, usłyszał z pod ziemi jakoby głosem tym co był w ogniu, wychodzący długi szereg imion już zapomnianych.