Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/089

Ta strona została przepisana.

Że była grota posępna i ciemna,
       275 I grocie z kaskad kryształu zasłona;
Że była trwoga w ciemności tajemna,
Razem niepamięć jakaś Boskiéj kary;
I skarga smutna czystych Nimf, podziemna;
Że nas tam samych dzień odstąpił szary,
       280 I zastał z twarzą ognistą przy twarzy.
I ptasząt nas tak obudziły gwary.
Mówisz ty o tém? jak ta co się skarzy?
O! nie mów ty tak aniołom! niebieska!
Bo każda twoja brylantowa łezka,
       285 Jednemu będzie z tych jasnych pożarem.
Bo ja, ach gdybym był także aniołem,
Z rospromienioném na błękitach czołem;
I nieskończoność całą miał obszarem,
I mógł zarządzać gwiazdami wszystkiemi:
       290 Nie chciałbym gwiazdy niebieskiemi świecić,
Lecz tylko rzucić błękity i lecić,
I taką jak ty mieć moją — na ziemi.


XV.

Z groty ta piękna wyjść nie śmiała sama.
Słońca się może bała na lazurze,
       295 Że za promienne będzie i za duże,
Albo że będzie jako czarna plama.
Ale na niebie była z tęczy brama,
Na wypłakanéj rozwieszona chmurze.
Wyszła — I naprzód ją zdziwiły róże
       300 Że takie były jak wczoraj różowe.
Zerwała jedną i podniosła głowę,
I zadziwiła ją ta tęcza ranna,
Niebios błękitnych przezroczystość szklanna,
Krążek xiężyca tonący w błękicie.
       305 Zda się że nowe ją zdziwiło zycie,
Tak w ciszy czegoś słuchała, tak biegła;
Aż gdzieś w krysztale jeziora spostrzegła
Na licu swojém przezroczystszą białość,
Żywszy ust koral, i większą omdlałość,
       310 I uśmiéch pełny tęsknoty, i żałość.