Od czasu jeszcze dawnych Pelopidów, 65
Od wygaśnienia rodziny Atrydów,
Nigdzie krwi tyle na gmachu kamieniach,
Nigdzie plam tyle od zbrodni w sumnieniach,
Nigdzie rodziny tak czarnéj nie było,
Tak czarnych prochów pod żadna mogiłą... 70
Chciałbym powiedzieć — W Imię Ojca Ducha!
Kto tak okropnéj powieści wysłucha?
Choć w zamku gości częstują wspaniale,
Gospodarz dawno nie schodzi na sale
Niegdyś widziano go w gromadném kole, 75
Jak trup śród ludzi, jak upior przy stole.
Zimne po sercach przechodziło mrowie
Kiedy co mówił, gdy pił jakie zdrowie;
A gdy wziął kielich w rękę trupią, siną,
W kielichu krew się zdawała, nie wino. 80
Każdy co z gości do stołu zasiadał
Nie znał go prawie, nigdy z nim nie gadał;
Gdy wszedł — nie wstawał nikt przed tym człowiekiem
Choć orderami był srebrny i wiekiem;
Ani posłane z poselstwem od matki 85
Kiedy go w rękę całowały dziatki,
Jakby przed marą piekielną, szkaradną,
Stają przed ojcem zalęknione; bladną,
I uciekają nie wyrzekłszy słowa,
Lub kamienieją. Nie twarz to surowa — 90
Bo miłą miał twarz ten człowiek z natury;
Ani wzrok jego dziki i ponury —
Bo na swe dziatki patrząc łzy miał w oku;
Lecz przerażenie z Boskiego wyroku
Wisiało nad nim, jako krwawa tęcza; 95
A gorzéj — wiedział to sam że odstręcza;
Że coś pomiędzy nim a światem stoi,
Czego się sługa, dziecko, słońce boi.