wego stepu i w szumie morza, do którego brzegów pozwalano mi chodzić wziąwszy z sobą jednego z kwarantanny strażników. W wigiliją Bożego Narodzenia (1836 r.) kiedy z téj spokojnéj pustyni myśli moje odbiegły aż do dalekiéj ojczyzny mojéj, i ku owym dniom które dawniéj spędzałem na ucztach w gronie rodzinném: okropna burza, przewiewana wichrem z morza czerwonego na śródziemne, gruchnęła w nocy i polała się deszczem piorunów na mój namiot oddalony od ludzi. W smutne i zamyślone o kraju serce, zaczęło wchodzić powoli przerażenie... Szeleszczący od wichrów i deszczu namiot chwiał się nademną, i zaczerwieniony od piorunów wydawał się ognistym i strzegącym łoża bezsennego cherubinem... Wicher mi zgasił światło, a wilgotny knot na nowo zapalić się nie chciał. Próżne tu byłyby opisy; albowiem wielkością Biblijną nacechowana była ta burza w pustyni — Anhelli myślał że już przyszedł wicher który go z ziemi zwieje i zaniesie w krainę cichą — przeszła jednak ta bezsenna noc zgrozy, a gdy nad rankiem wyszedłem z namiotu, chmury żelazne okrywały niebo i drobny deszczyk zasmucał powietrze. Ale nie tu był koniec przestrachów; krzyk Arabów uwiadomił mnie o nowém niebespieczeństwie: owa rzeczka, gdzie wczora zaledwo nitka wody sączyła się po piaskowém korycie, nabrzmiała nocną ulewą, i srebrnemi płetwami prosto biegła roztoczyć się po dolinie, na któréj stały nasze namioty; zaledwo kilka chwil czasu zostawało do ratunku, unieśliśmy za pomocą Arabów namioty nasze na najbliższe wzgórze piaskowe a zaraz po nas, przyszła woda napełnić owe kręgi
Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.