Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.

W kącie namiotu żółta jakby z drewna.
Dziecina stała się blada i rzewna;
Bo mléko matki zaczęło wysychać,
I co dnia było płacz w kołysce słychać.
A ta pustynia — nie masz dzieci w grobie!       225
Ona inaczéj wydaje się tobie,
Może złocista, jasna i weselna?
Lecz dla mnie, jest to równina piekielna!
Przez tę równinę, przez te piasku kupy,
Ciągnięto śniade moich dzieci trupy.       230
A tam na wzgórzu, kędy morze bije;
Dla ciebie szumi morze — dla mnie wyje;
A kiedy z wichrem na brzegi nie skacze,
Dla ciebie szemrze tylko — dla mnie płacze.
Co dnia gdy przyszła wieczorna godzina,       235
Śpiewającegom słyszał muezina:
Jakby się nad mym ulitował losem,
Zaczął smutniejszym obwoływać głosem;
Krzycząc ze swego piaskowego stoga
Nieszczęśliwemu ojcu — wielkość Boga.       240
O! Bądźże mi ty pochwalony Alla!
Szumem pożaru co miasta zapala,
Trzęsieniem ziemi co grody wywraca,
Zarazą która dzieci mi wytraca,
I bierze syny z łona rodzicielki.       245
O! Allach! Akbar Allach! jesteś wielki!

Wszystko co miało tylko twarz człowieka
Zaczęło stronić odemnie zdaleka.
Namiotu mego — córki go uprzędły —
Płutna na rosie poczerniały, zwiędły,       250
I podarły się, i lekko napięte
Były jak próchna z ludzkich trumien zdjęte.
Zarazę było znać na tym namiocie —
I wiesz? że nawet tych wróbelków krocie,
Co zlatywały się tutaj o brzasku,       255
Jeść okruszyny i kąpać się w piasku;
Odkąd mi dzieci zaczęło ubywać,
Po żer przestały się wszystkie zlatywać.
Czy odstraszyło je podarte płutno