Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

Namiotu mego? czy twarz moja biedna? —       260
Nie przyleciała z ptaszyn ani jedna
I spostrzegłem to — i było mi smutno.

Po córce w pięć dni — o! Boże mój! Boże!
Z wieczora huczéć już zaczęło morze,
I słońca się krąg pochował ponury,       265
I niebo czarne zaciągnęły chmury.
Noc przyszła, dotąd w pamięci ohydna,
Ciemna, od gromów czerwoności widna.
Jeszcze dziś czuję i widzę i słyszę,
Słyszę, jak namiot gęste sieką deszcze,       270
Jak się rozciąga, jak głucho szeleszcze,
Jak się nademną w ciemności kołysze
I od piorunów się cały czerwieni,
Podobny grobom szatańskim z płomieni.
Zdawało mi się za burzy łoskotem       275
Żem słyszał martwe dzieci, za namiotem,
Wszystkie jęczące przeraźliwie, głucho.
Więc natężałem wzrok, serce i ucho;
I z przerażeniem rozmyślałem w sobie,
Jak moim dzieciom takiéj nocy w grobie?       280

I nagle. — czemuż ta śmierć tak zdradziecko!
Tak cicho weszła pod namiotu żagle?! —
Grom spadał hucząc po gromie — i nagle
W kołysce z cicha zapłakało dziecko —
A płacz ten musiał być strasznym wyrazem....       285
Bo zaraz — matka — ja — oboje razem —
Rzuciliśmy się gdzie robaczek lichy...
A choć dziecięcia jęk był bardzo cichy:
To tak wydawał się obójgu głośny,       290
I tak rozdarty, i taki żałośny,
I tak z głębokich wnętrzności wyjęty!
I tak rozumny! i taki przeklęty!!!
Żeśmy oboje biegli gromem tknięci,
I bez nadziei już! i bez pamięci!

I nie zawiodło przeczucie żałoby!       295
Umarło — z takiéj jak tamte choroby.