Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

I kwarantanny przybyli lekarze,       335
Głęboko patrząc w nasze smutne twarze.
Widziałem jak się każdy z nich zadziwiał;
Bo nachyliłem się był i posiwiał.
A żona moja od niespań i troski.
Była jak bursztyn, albo żółte woski;       340
Na głowie miała z włosów siwych wieniec,
Jakiś okropny ceglany rumieniec,
A oczy pełne takiéj błyskawicy
Jak ci co wyjdą na słońce z ciemnicy.
Lekarz nam kazał w sustawy uderzyć,       345
Tam gdzie zaraza pierwsze rzuca strupy —
Zdrów byłem. — Ludzie! czy będziecie wierzyć?
Ja co me wszystkie całowałem trupy,
Z téj kwarantanny wychodziłem zdrowy:
Żona, co nawet nie tknęła połowy,       350
Nad piersiami się uderzywszy, zbladła,
I zachwiała się z jękiem — i upadła.
A ja na ręce wziąłem trup niewieści,
Zaniosłem w namiot i rzuciwszy brzemię
Upadłem przy niéj, jak martwy na ziemię.       355
I obudziłem się — na dni czterdzieści...

Przed samą śmiercią wyznała mi matka,
Że chciała z grobu swojego dzieciątka
Jakiéj pamiątki, kamienia, lub kwiatka,
Włoska w złocistych na głowie obrączkach;       360
I ta po dziecku umarłém pamiątka —
Patrzaj! obrazek ten co trzymał w rączkach,
Te włoski złote i tak dzisiaj święte,
W mogiłce z główki maleńkiemu zdjęte —
Bo biedna matka miała tyle mocy,       365
Że odkopała dziecko o północy;
Znalazła jeszcze niezepsutém wcale,
Pocałowała w usteczek korale
I znów włożyła do trupich obsłónek —
Te upominki i ten pocałunek,       370
Zazdrośnéj ziemi Szecha ukradzione,
Zabiły matkę i wzięły mi żonę.