Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Bo kiedy ręką mię maca po głowie
To ja się różnym przerabiam obliczem,
Udaję różny głos, i różne twarze;       110
A potém ślepéj odgadywać każę
Który z jéj synów stoi przy niéj blisko,
I zawsze inne powiada nazwisko;
Myśląc biedaczka że przy niéj sa bliscy
Synowie zdrowi i żywi i wszyscy —       115
A Bóg im dawno na niebiosach świeci
A stara zamrze, to tam znajdzie dzieci!

Lecz to nie o tém mowa mości panie!
Raz kiedy była tu cisza ponura,
A ja siedziałem spokojny przy dzbanie,       120
A nad sosnami temi była chmura
Rozrzucająca okropną ciemnotę,
A tam wisiało pod nią słońce złote,
A ja tak z czapką na bakier na głowie —
Mój mości panie — dwaj mię Aniołowie       125
Przyszli powitać, mówiąc: panie Piaście!
Zadziwiłem się i rzekłem: zkąd waście,
Których ja nigdy znać nie miałem w zysku,
Wiedzą o moim rodzie i nazwisku?
Tak mówiąc, byłem w djabelnym kłopocie,       130
A do mnie piękne te figury w złocie:
Nie bój się! Boga jesteśmy posłami;
A jeśli zechcesz przelecić się z nami
Przez te ogromne, szafirowe pola,
To z twoją wolą jest i Boga wola,       135
Tak mi mówili: a ja panie rzeźwy
Wstałem: dalibóg! dziś przysięgam trzeźwy,
I w dłonie klaszcząc jak dziecina klaska;
Rzekłem: panowie jaśni! jeśli łaska
Dajcie mi widzieć tych co w piekle gorą,       140
A potém moich dziateczek pięcioro,
A potém jeszcze gdzieś na tamtym świecie —
O kim ja mówić chce zapewne wiecie? —
Więc jeśli wola jest Jehowy na to,
Niech będę z temi, co już poszli dawno,       145
I włożeni są w ziemię lodowatą. —