Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/174

Ta strona została przepisana.

I na xiężycu jéj białym uklęknę;
I tak ją łzami skruszę — krwią przelęknę,
Że wreszcie z niebios błękitnych wyprawi
Anioła co nas pocieszy i zbawi.
A ciebie coś tył pacierzem i czaszą       895
Złożyć by w ten grób: i krwią zalać naszą!
Na to staruszek: wcale nie potrzeba
Rzekł mi: po zemstę chodzić aż do nieba.
Obacz! jak mię ten krzyż za szyję ściska.
Tak mówiąc starzec wyszedł z grobowiska,       900
I Chrystusowe szedł lizać znamiona;
A krzyż go w czarne uchwycił ramiona,
Podniosł za szyję, wstrząsnął, i uścisnął;
Aż trup sowiemi zrennicami błysnął;
Z szyi się własnéj rwie jakby z powroza.       905
Krzyż zadrżał — ciało upadło. O zgroza!
Urwany się trup w mogile położył,
A krzyż żałobne ramiona otworzył;
Głowa człowieka wzrok miotając sowi
Wypadła z ramion ciemnemu krzyżowi,       910
Biegła, aż ciało w krwi jasnéj znalazła,
I sycząc jak wąż do mogiły wlazła.


O! jakże trudno z tych ciemnych padołów
Grzeszną podlecić myślą do aniołów?
Lecz kto w opiekę się da Panu swemu,       915
Ten nie ulegnie przestrachowi złemu;
Ani mu zadrżą nawet wtenczas wargi,
Kiedy żałośne rozwodząca skargi
Dusza na wieczność odchodzi z żywota,
Gasnąc jak jaka piękna lampa złota.       920
A chyba boleść przejdzie serca do dna,
Myśląc że ziemia go nie była godna.
Że wędrownikiem na polu szerokim,
Odchodząc, płakać nawet nie ma po kim.
A kiedy strumień lat przeminął lotny,       925
Został na świecie jak bocian samotny;
A żaden z druhów we śnie, ni na jawie,
Nie przyjdzie usiąść na gościnnéj ławie.