Na przeciw była bardzo ciemna grota,
Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni,
Gdy go na stawie ogarnie ciemnota, 155
A sieci pluszczą śród spokojnych toni;
Albowiem w grocie Matka Boska złota,
Z wieńcem różanych lamp na jasnéj skroni,
Jako Dyanna o poranku biała,
Na staw z różanéj tęczy wyzierała... 160
Słowem — było to istne głupstwa wzgórze,
Zwierciadło czyste cnego Antenata,
Na którém meszty świeciły papuże,
Rzymska purpurą bramowana szata,
Przy ucztach często na łysinie — róże, 165
A w ręku czara, ze śmiercią Sokrata,
Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem —
Że kto pił, zdał się mędrcem — nie opilcem.
Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się.
Lecz zakochany w cudownéj Anieli, 170
Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;
Polubił nawet te posągi w bieli,
Te groty od lamp różane — i stał się
Nabożnym bardzo w każdéj skalnéj celi;
W każdéj albowiem była jego droga, 175
I w każdéj po niéj została część Boga. —
Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,
Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.
Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,
Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia. 180
Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,
Góry z marmuru i góry z płomienia,
Wolę — i sądzę najpiękniéjszą z krajów
Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,