Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/366

Ta strona została przepisana.
XLIV.

Ach tak jak sztaby, klub i wszyscy święci       345
Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku
Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci;
Jak ja nareszcie co w tém słoneczniku
Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci
Za każdém słońcem — słońc mamy bez liku!       350
I trzeba dobrze nam tą myślą przesiąc,
Że dla niezgody słońc — królem jest miesiąc.


XLV.

Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy
Walka, jak w dawnéj Skandynawów wierze
Wojna niebieskich, krwawych luminarzy       355
Teraz niech nowi wystąpią rycerze,
Ułani, dawnych synowie husarzy,
Którym krew ruska chorągiewki pierze.
Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem —
Kłaniało mu się zboże całym łanem.       360


XLVI.

Kłosek mu każdy dziękował ugięty
Bławatek każdy mu się przypatrywał,
Ani się skarzył choć kopytem ścięty
Beniowski jechał cicho — sługa śpiéwał
Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;       365
A głos po łanach złocistych przepływał
I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy,
Te drżały, bijąc skrzydłami jak duchy.


XLVII.

Ciemniało. — Rycerz wyjechał nad jary,
Skąd rzucił okiem na dom swéj kochanki.       370
Skała ta jako wielki obłok szary
Stała nad stawem: nad nią były wianki
Drzew ogrodowych; i dom wielki, stary,
Z płomienistemi okny i krużganki.
Całą téj górze postać excentryczną       375
Odjęła złota noc, swą szatą śliczną.