Ocknięty zamku pan — to raz na xiędza, 345
To znów na ściany patrzał wstając zwolna,
Ręka na szabli, w oczach gniewu jędza
Ledwo się w sobie pohamować zdolna...
Lecz myślał że mu sen, mary napędza,
Tak dziwną była ta cisza okolna, 350
Ten papier nagle do stołu przybity,
Dzieduszyckiego jęk — wzrok Karmelity.
Już dawno by się był skokiem lamparta
Rzucił do szabli — ale mówiąc szczerze...
Myślał że sen mu grał sztukę Mozarta, 355
Że Don-Żuana widział na operze,
Gdy trupa ziemia puściła otwarta
Na muzykalny wieczór i wieczerzę.
Tak trudno było pomiarkować z razu,
Czy xiądz był z ciała ludzkiego czy z głazu. 360
Godzina była nocna i bez przerwy
Piał kogut, świéce miały długie knoty,
Na wieżach zamku spiewał ptak Minerwy,
A w jedném oknie miesiąc stanął złoty —
Znacie działanie téj gwiazdy na nerwy. — 365
Miesiąc więc w oknie stał — dziwne łoskoty
Na dachu, jakby jęczenia grobowe —
Wreszcie Ladawy pan — odzyskał mowę.
„Ktoś ty?“ xsiądz milczał „co tu robisz mnichu?
Co znaczy papier ten? na Lucyfera!“ 370
Tu Dzieduszycki zajęczał po cichu,
Ale tak jęknął jak człek co umiera.
Spojrzał — chciał spojrzeć, lecz w powiek kielichu
Nie było oczu, tylko białość szczera
Jak w zwierciadlanym łysnęła odruzgu 375
Szkło tylko — gałki uciekły do mózgu.