Różane usta przygryzła zdradliwie,
Z oczu spuszczonych w bok miotała błyski; 570
Trochę się patrząc smutnie i fałszywie
Przygotowała dla ojca uściski,
Dla guwernantki podobne pokrzywie
Pocałowanie i jeden ukłon niski
Dla pretendenta do obrączki ślubnéj, 575
I z tym ukłonem uśmiech — treści zgubnéj.
Mimo to wszystko, serce biło szybko,
Cóś do téj główki wpadło i pobiegła
Biegnąc jak gdyby była złotą rybką,
Która od wędki zdala plusk spostrzegła; 580
I coraz prędzéj leciała i gibko
Chwiała się, ogniem twarzyczkę zażegła,
Zadyszała się — i różowa wpadła
W bramę i w koło spojrzała i — zbladła.
Przy bramie stali obcy ludzie, mnodzy, 585
Różnego stroju, wąsaci i zbrojni.
Widać że byli trzymani na wodzy,
Bo ujrzeli ją i stali spokojni.
Byli to wszystko, szlachcice ubodzy,
Patryotyczni bardzo, bogobojni, 590
Na pierwszy ogień szli, stali przy bramach,
Choć zimno, rzadko który w lisich błamach.
Nie zapytała ich o nic, nie śmiała
O nic zapytać Panna starościanka.
Ale spojrzawszy na nich już nie drżała, 595
Już wyglądając dumnie jak Rzymianka
Wyprostowana, sroga, trochę biała,
A okiem paląc jak Transteweranka,
Biegła, jak wicher szła przez korytarze
O swego ojca twarz patrząca w twarze. 600