Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/413

Ta strona została przepisana.
XXXVI.

Bez kształtu, opiekły, podarty, nie żywy,
Zimę i lato wisiał na konarze;
Kruk się go lękał, a jeleń pierzchliwy
Nigdy nie zasnął w tym krzemiennym jarze;
Bo z wiatrem ów liść łopotał straszliwy       285
Jako szatańskie skrzydło, całe w żarze...
Nocą z pod owych skrwawionych warkoczy,
Próchno świeciło się w Dębie — jak oczy.


XXXVII.

Na drzewo spadły dwa ptaszki Wenery.
Beniowski w galop szedł za lotem ptaków;       290
Albowiem ujrzał dwa Ruskie giwery,
I sześć pod dębem kozackich kołpaków...
Którzy tam pewnie jako marodery
Szukali w drzewie skarbów lub Polaków...
I nie znalazłszy w nim nic — dla igraszki       295
Chcieli zapalić dąb i upiec ptaszki.


XXXVIII.

Znieśli już bowiem w koło suchych liści
I oczeretów, jałowców i cierni;
Już jeden krzesał ognia, który czyści
W czyscu, a na tym świecie wszystko czerni,       300
I byliby dąb pewnie ci ogniści
Spalili — wiatr dął taki jak w hamerni —
Szczęściem! bohatér mój, napadł na wrogi
I jął ich rąbać tak, że poszli wnogi


XXXIX.

Oprócz Kozaków dwóch — Z tych jeden stary       305
Zrąbany z konia, Bogu oddał duszę,
I poszedł, mówi Homer, między mary. —
Co się z nim stało? — nie chcę, i nie muszę
Mówić; bo ta rzecz należy do wiary
Grecko-Rosyjskiéj; lecz co do mnie, tuszę       310
I powiem, strofy nie chcąc robić wściekłą,
Że w téj religii gdzie Car — jest i piekło.