Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/424

Ta strona została przepisana.
LXXX.

Bohatér w dębie zamknięty, z młodziutką
Panną, a jednak stoi o pięć kroków,
Jeśli co mówi? Mówi bardzo krótko. —       635
Nie spuszczam żadnych na scenę obłoków...
Bo ani z wód kokietką. z nezabudką
Rozmawia czyściéj lilja, pani stoków,
Gdy je wiatr zdrajca ku sobie pokłoni:
Jako tych dwoje — których ja mam w dłoni       640


LXXXI.

I mógłbym... Mógłbym, lecz nie chcę... A może
Nie mogę, nie mam dosyć serca, żaru.
Pruchno świecące xiężycowo w korze
Zda mi się pełne widm, pokus i gwaru...
Pełne... Zatrzymaj mię potężny Boże!       645
Bo gotów jestem dla lepszego czaru
Rzucić na serce mego czytelnika
Trochę awantur własnych z pod równika.


LXXXII.

Lecz nie... Sybirski będę... lodowaty,
Dla tego wchodzę w styl nowych poetów. —       650
Słyszycie jak się krzą odludne kwiaty?
Słyszycie głuchy łomot oczeretów?
Ktoś jedzie — spiesznie mu pewno za katy!
Odtętnia głucho echo jarych grzbietów...
Wiele być musi jadących rycerzy       655
Kiedy przed niemi takie echo bieży.


LXXXIII.

Na pozłoconym kurzawy tumanie
Która do dębu ze słońcem się wkradła,
Naprzód Xiądz jakiś wleciał niespodzianie,
Za Xiędzem jakaś złota mara wpadła.       660
Xiądz był w habicie, a mara w żupanie,
W szerokich bardzo szarawarach z radła,
Na których złota leżała kurzawa —
Słowem: Xiądz Marek to był i Pan Sawa.