Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/162

Ta strona została przepisana.
STAROŚCIC.

Chciałbym gdzie Kosakowskiego
Ostrzedz że burza go czeka.        150
Szkoda byłoby człowieka!
I strach... ach strach, gdyby zorze
I to słońce, już czerwone,
Na morderstwo zapatrzone
Zachodziło po nieszporze...        155
Gdyby smętna twarz xiężyca
Ujrzała pod cerkwi ścianą
Szarą szlachtę porąbaną
Za xiędza i za szlachcica.
Gdyby znów nocne pojawy,        160
Ten Chrystus strasznéj bladości
Z dziurami na wylot w kości,
Ubiczowany i krwawy,
Jak kometa co z podróży
Powraca — pokazał miecze        165
We krwi co z grobów się kurzy
I po mogilniku ciecze.
I odleciał z temi mgłami
Zostawiwszy nas trupami.

GŁOS ZA SCENĄ.

Aj! wej!

STAROŚCIC.

Krzyków pełno w mieście.        170
Słyszę wrzask — i szlochanie niewieście.

Wpada JUDYTA z nożem w ręku, za nią KOSAKOWSKI i BOJWIŁ.
JUDYTA (do Kosakowskiego).

Nu! ja cię nożem przebiję
Ja nie twoja nierządnica...

(do Starościca.)

Panie! od tego szlachcica
Ratuj! skoczył mi na szyję        175
Jak wąż, jak płmnień z pod ziemi,
Wyskoczył do mnie w alkierzu.
Patrz! on cały w prochu, w pierzu,