I pokazał na tapczanie
Wskróś, przez otworzone deski,
Trup zielony i niebieski
W trwodze oddający ducha. 460
Potém się ta zawierucha
Skier, ogni, dymów gorących
I ludzi uciekajacych
W kołdrach, w pokrwawionych chustkach
Zebrała, na czarnych pustkach 465
Pogorzałych karmelitów...
Tam twój sierżant jeden Tytów
Chciał chorym dawać nauki,
Ale żołdactwo pijane
Rozerwało go na sztuki, 470
Tak że i ciało rumiane
(Straszne markietanek dzieło!)
W oczach mi nagle zniknęło,
Cudownym prawie sposobem;
Niewidzialnym niby grobem 475
Ukradzione dłuższéj męce,
Przez oszukanie natury.
I tylko czerwone ręce:
Straszne, wzniesione do góry
O tym człowieku świadczyły; 480
Bo innej nie miał mogiły
Oprócz tych dłoni ohydnych,
Jasnych — od pożaru widnych,
Nad głowami buntowników,
Tych rąk, tych szponów krwawników. 485
Ach i pierwszy tam raz w życiu
Słyszałem w ludzkiem zawyciu
Zwierzęce głosy człowieka.
Z ludzi się zrobiła rzeka.
Z rzeki morze, krwią rumiane, 490
A jeszcze pohamowane
(Któżby rzekł!) — dziewicy głosem.
Jedna, panie, żydowica
Blada, z rospuszczonym włosem,
Jedna, jak cudotwornica, 495
Wiedma, co w ogniu się pali,
Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T4.djvu/204
Ta strona została przepisana.