— Ja widziałam wachlarz z perłowej konchy i z piór białych, coś tak dziwacznego! odrzekła poważnie, bez rumieńca na swej nalanej twarzy.
Pan de Boves, który musiał dojrzeć rozpaczliwe spojrzenia żony rzucone na wachlarz, wmieszał się do rozmowy:
— Te fraszki łatwo się łamią.
— Ach! nie wspominaj pan o tem, rzekła pani Guibal, ruda piękność, przybierając obojętną minę. Już mi się tak sprzykrzyło dawać moje do sklejania...
Od niejakiej chwili pani Marty, bardzo podniecona rozmową, gorączkowo przewracała woreczek z czerwonej skóry na kolanach. Dotąd nie mogła pokazać swych sprawunków; paliła ją chęć wydobycia ich: była to niejako potrzeba zmysłowa. Naraz, zapomniawszy o mężu, otworzyła woreczek i wyjęła zeń kilka metrów wązkiej koronki nawiniętej na tekturze.
— To ta Valenciennes dla mojej córki, rzekła, ma trzy centymetry... śliczna jest, prawda? Po franku i dziewięćdziesiąt...
Koronka przechodziła z rąk do rąk. Panie wydawały okrzyki. Mouret zapewniał, że sprzedaje te wązkie garnirowania po cenie fabrycznej. Pani Marty zamknęła worek, z taką miną, jak gdyby chciała schować rzeczy, których się nie pokazuje. Widząc że się koronka tak bardzo podobała, nie wytrzymała, żeby nie wydobyć jeszcze chustki do nosa.
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/131
Ta strona została skorygowana.