też posiadanemi kosztownościami: broszką, łańcuszkiem do zegarka, jaśniejącym na jej ciemnoszafirowej sukiennej sukni, doskonale leżącej, — i uśmiechała się z pod aksamitnego kapelusza, zdobnego w wielkie szare pióro.
Dyoniza rumieniła się, patrząc na swój gruby trzewik; chciała się tłómaczyć.
— Ależ ja to wszystko sama przechodziłam — powtarzała Paulina. — Jestem starszą od ciebie, mam już dwadzieścia pięć lat, chociaż tego nie widać. Teraz ty mi opowiedz swoje interesa.
Dyoniza dała się nakoniec pociągnąć tą przyjaźnią, tak szczerze jej zaofiarowaną. Usiadła w spódniczce i w starym szalu, obok wystrojonej Pauliny i serdeczna gawęda na dobre się rozpoczęła. Nie było gorąco w tym pokoiku: zimno zdawało się wychodzić z nagich, jakby więziennych ścian tej mansardy; lecz nie spostrzegały, że im palce kostnieją, tak je pochłaniały zwierzenia. Powoli Dyoniza rozgadała się: mówiła o Janie i małym Pépé; wyznała jak jej dotliwie daje się czuć brak pieniędzy. Ztąd wpadły na sądy o pannach z oddziału okryć. Paulina zdawała się znajdować w tem ulgę.
— Przebrzydłe te sroki! Widzę, jak z tobą postępują. Gdyby to były dobre koleżanki, mogłabyś mieć przeszło sto franków.
— Wszyscy coś we mnie upatrują — mówiła przez łzy Dyoniza. — Naprzykład pan Bourdoncle, ciągle mnie szpieguje, stara się złapać na jakiejś
Strona:PL E Zola Magazyn nowości.djvu/204
Ta strona została skorygowana.