tam do pierwszej w nocy i wychodzili dopiero wtedy, skoro zmęczony gospodarz wypychał ich za drzwi. Lecz od miesiąca spędzali wieczory trzy razy na tydzień w tak zwanym „wyjcu”[1], na Montmartre; dokąd zapraszali kolegów, ażeby oklaskiwać pannę Laurę, tęgą śpiewaczkę, ostatnią zdobycz Hutina, której talent popierał tak gwałtownem stukaniem laską i takim krzykiem, że już dwa razy policya była zmuszoną uśmierzać jego zapały.
Zima przeszła w ten sposób. Dyoniza otrzymała nakoniec trzy tysiące franków pensyi stałej. Był już czas na to rzeczywiście, bo jej grube trzewiki nie chciały dłużej służyć. Ostatni miesiąc nie wychodziła nawet, żeby się nierozpadły.
— Mój Boże! Jak też panna hałasujesz temi trzewikami! — powtarzała często pani Aurelia z rozdrażnioną miną. — To nie do zniesienia! Co panna masz na nogach?
Tego dnia, kiedy Dyoniza weszła do oddziału w prunelowych bucikach za pięć franków, Małgorzata i Klara zadziwiły się półgłosem, lecz tak aby je usłyszała:
— Patrzno! Źle uczesana zrzuciła kalosze — powiedziała jedna z nich.
— Pewno po nich płakała — odrzekła druga — bo to były kalosze jej matki.
- ↑ Bégleur.